Artykuły

„Balladyna” — jeszcze raz inaczej

Trudno pisać o Balladynie a z pewnością — jeszcze trudniej wystawić ją we współczesnym teatrze, zwłaszcza gdy ma się zamiar podejść do dzieła poważnie. Już dawno temu przeczuwał te trudności Edward Csató, pisząc: „Balladowość, bajeczność maszkarowo-feeryjna czerpiąca zadowolenie estetyczne z sielanki zmieszanej ze zgrozą, okropieństwem i tajemniczością — traktowana serio, dzisiaj musiałaby wydać się raczej naiwna”. Nie inaczej odczuwali to inscenizatorzy w teatrach; nowsze Balladyny, jakie pamiętam, od przedstawienia Marii Straszewskiej i Zenobiusza Strzeleckiego aż po słynną Balladynę na japońskich motocyklach Adama Hanuszkiewicza, wyróżniały się dążeniem do przełamania późnoromantycznej manieryczności — w intencji obrony poezji i dramatu przed nadmiarem owej anachronicznej naiwności. Teraz oglądam Balladynę Juliusza Słowackiego w toruńskim Teatrze im. Horzycy i spostrzegam, że poszukiwania nowej formy wciąż trwają i że mogą przyjmować wyraz interesujący. Krystyna Meissner powołuje do życia gromadę gminną, jakby jakiś (trochę ponadczasowy) zespół ludowy czy też — nie urażając nikogo — „Gardzienice” i ta gromada artystyczna snuje na scenie balladową opowieść o Balladynie, pełną zarazem ironii i goryczy ironii — bo jest ona narzędziem poetyckim Słowackiego, a goryczy — ponieważ ta w przypadku Balladyny jest najściślej związana z grą okrutnych przypadków, które złośliwie kierują losami postaci — spełniając wobec nich niejako rolę fatalnego przeznaczenia. W Balladynie nic nie jest tak, jak być powinno: Kirkor nie dostanie Aliny, tylko jej okrutną siostrę, Pilon nie zakocha się w Goplanie, tylko w nieboszczce, wreszcie korona Popielów nie spocznie na godnym czole, tylko na łbie pijanicy… Czy to nie smutne (i właśnie gorzkie), że w owych grach okrutnego przypadku rozpoznajemy pierwotne siły, obudzone przez nieporządnego, destruktywnego ducha potomków Popiela, którzy nam tę baśń opowiadają?

Nie lubię teatru, w którym nadmiar inscenizacji tłumi autora i poezję. W przypadku przedstawienia toruńskiego nie ma tego nadmiaru, a autor pozostaje sobą — czyli Słowackim. Odmieniona jest tylko konwencja opowieści — zgodnie bodaj z potrzebą współczesnego odbioru takiej baśni scenicznej, jaką jest Balladyna. Przedstawienie jest bardzo konsekwentne, ujmujące i jeśli mu czego brakuje — to tylko finezji w ujęciach niektórych postaci. Gdyby tak Filona mógł zagrać w Toruniu Wojciech Siemion! Oczywiście, nie piszę tego przeciwko Filonowi toruńskiemu, lecz aby wykazać na przykładzie, że romantyczna ironia Słowackiego to także zadanie interpretacyjne dla aktora, wymagające niezwykle wysokiego kunsztu i właśnie — finezji.

Najlepszym aktorem w przedstawieniu toruńskim jest — gmin, ów zespół, który aranżuje widowisko. Dobrze pomyślany, obłożony poważnymi, także indywidualnymi zadaniami aktorskimi; najkonsekwentniej i z dobrym skutkiem broni on idei tego przedstawienia. Podobali mi się także wykonawcy ról, w szczególności Mirosław Guzowski (Kirkor), Wanda Ślązak (Matka), Mariusz Pilawski (Grabiec), Lech Gwit (Fon Kostryn), Tatiana Pawłowska (Goplana), wreszcie Jerzy Gudejko i Henryk Tomczyk (Chochlik i Skierka); przekonany jestem również, że Jolanta Olszewska i Ewa Pietras (Balladyna i Alina) włożyły rzetelną pracę w ujęcia obu ról. Wartościami tego ciekawego przedstawienia są — także — scenografia (może nieco zbyt… smutna) Aleksandry Semenowicz i świetna muzyka Zbigniewa Karneckiego.

Warto pojechać do Torunia, aby przekonać się, że jest tam żywy teatr — i że ma on tak wdzięczną publiczność, jak ta, z którą oglądałem Balladynę 10 marca br.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji