Miłosny dramat na tle ładnego pejzażu gór
Grażyna Szapołowska wyreżyserowała Halkę, ale to nie jej nazwisko okazało się w spektaklu najważniejsze.
Zainteresowanie premierą Opery Wrocławskiej było ogromne, bo też za dzieło z polskiego postanowiła zabrać się sławna aktorka, której wszakże artystyczny kontakt ze sztuką operową polegał dotąd na udziale w sesji zdjęciowej promującej jeden z sezonów narodowej sceny.
Reżyserski debiut Szapołowskiej nie okazał się porażką, ale rewolucji nie dokonała. Zrobiła spektakl tradycyjny, co nie znaczy, że staroświecki. Jedyną nowością interpretacyjną stała się rezygnacja z konfliktu społecznego. Nie ma tu bogatych i biednych, panów i poddanych, zdarzenia rozgrywają w jednej wsi, a kobiety, które upodobał sobie Janusz — Halka i Zofia — są niczym swe lustrzane odbicia.
Ta koncepcja nie została pogłębiona. Relacje między postaciami ukazane są sztampowo, emocji w nich niewiele, skoro soliści, niczym w La Scali, śpiewają niemal wyłącznie na środku sceny).
Zamiast siły uczuć widz otrzymuje ładne obrazki w tle, starannie zakomponowane kadry w tonacji czarno-białej. To zasługa Brage Martina Jonassena — Norwega związanego z Polską. Dla wszystkich czterech aktów zaproponował surowy, skalisty pejzaż górski oraz kostiumy inspirowane folklorem podhalańskim.
Warto natomiast pamiętać o tej premierze ze względów muzycznych. To jest Halka autentycznie młoda, z dwójką laureatów Konkursów Moniuszkowskich w głównych rolach. Bardziej mogła się podobać Joanna Zawartko o brzmiącym szlachetnie sopranie w całej jego skali. Białoruski tenor Jury Horodecki ma ładny głos i wie, jak wydobyć z muzyki niuanse, ale zmierzył się z dramatyczną partią Jontka chyba za wcześnie.
Z pozostałej trójki śpiewaków — Szymon Mechliński — Janusz, Karolina — Zofia, Bartosz Obuchowicz — najlepiej wypadł ostatni, który potraktował partię Stolnika z naturalnością nieczęstą u basów.