Artykuły

Surowy sprawdzian z Brela

Wydawać by się mogło, że to zadanie najłatwiejsze w świecie. Piosenki — z których każda jest skończonym, pełnym scenariuszem etiudki aktorskiej — ułożone w logicznie rozwijający się program. Tylko zagrać, zaśpiewać i teatralny wieczór zrobi się sam. Złudzenie. Jacques Brel okazał się niezwykle surowym egzaminatorem ekipy tarnowskiego teatru. Najmniejsza niezręczność, najmniejszy interpretacyjny błąd mściły się z miejsca stokrotnie przysłaniając dobre pomysły i ciekawe rozwiązania. W tym bezwzględnym sprawdzianie nie liczyły się już ani dobre chęci, ani widoczny szacunek wobec twórczości Flamanda i — budząca skądinąd sympatię — pokora i skromność przedsięwzięcia.

Anna Augustynowicz, młodziutka reżyserka znakomicie debiutująca przed rokiem w Kaliszu Życiem wewnętrznym Marka Koterskiego, tym razem lekko się potknęła. Chcąc najwyraźniej uciec od składankowości piosenkarskiego widowiska, ujęła je w klamrę „dochodzenia do Brela”: najpierw przygotowujemy scenę, sprzątamy, później rozśpiewujemy głosy, wreszcie podejmujemy próbę zmierzenia się z samą piosenką.

Wraz ze scenografem, Markiem Braunem zamknęła aktorów w tiulowym prostopadłościanie zbudowanym na scenie, by dopiero w finale otwierać przestrzeń przez odsłonięcie pustej widowni; publiczność, która miała być tylko świadkiem owej próby, została usadowiona na ławach ustawionych w kieszeniach scenicznych. Ale w ten sposób uwięzieni wewnątrz tiulowych ścian aktorzy śpiewali kolejne songi skazani na samych siebie, nie mogąc kierować ich do kogokolwiek na widowni. Dziełu Brela odebrana została znaczna siła: siła gniewu, sarkazmu, protestu, gryzącej ironii rzucanej w twarz widzom, siła miłości, czułości, tęsknoty, także opowiadanej bezpośrednio słuchaczom. Przezroczysta zasłona stała się tu niechcący barierą emocjonalną: songi szły w pustkę, atmosfera sali była lodowata.

Ale czy bez tej bariery odbiór byłby cieplejszy? Trudno mieć pewność. Tarnowscy aktorzy gremialnie popełniali w tym spektaklu błąd kardynalny i niewybaczalny: nie wierzyli w nośność i moc samych tekstów. Nie rozumieli, że mają do czynienia z bardzo misterną i wyważoną materią poetycką, gdzie każde podniesienie głosu coś znaczy, gdzie trzeba szalenie oszczędnie rozkładać akcenty, cieniować śpiewaną wypowiedź. Nie potrafili zaufać, usiłowali niemal w każdym takcie pomagać tekstowi, psując go natrętnością interpretacji. Nostalgicznie zadumana piosenka o dzieciństwie stawała się poetycznym melodramatem z załamywaniem głosu i dramatyczną artykulacją, pastiszowa zabawa słowna — operetkową arią, delikatne, intymne wyznania liryczne — piosenkarską sztampą, songi były przekrzykiwane, przedramatyzowane. Zabrakło dojrzałości: spokojnej zadumy, celnego punktowania point, dystansu wcale nie odbierającego sity tym utworom, pewnej niepowtarzalnej gorzkiej mądrości Brelowego śpiewania. Najlepiej jeszcze bronili się Mirosław Bieliński tworzeniem wyrazistych, charakterystycznych sylwetek w Cukierkach czy w Następnym, Małgorzata Wiercioch mocnym głosem świetnie dźwięczącym w ekspresyjnym Diable, Grzegorz Forysiak powściągliwie zjadliwy w songu Ci ludzie tam. Ale i te, najciekawsze interpretacje pozostawiały jednak sporo do życzenia w stosunku do możliwości tekstów.

Brel okazał się zbyt trudnym, zbyt wymagającym autorem. Dodajmy jednak gwoli sprawiedliwości, że próba zmierzenia się z nim była z artystycznego punktu widzenia uczciwa. W spektaklu nie było hucpy, nie było taniochy, o którą przecież tak łatwo w tego typu quasi-estradowym przedsięwzięciu, nie było efekcików; przedstawienie trzymało się w zamierzonych ramach, było konsekwentne, zwarte. To honorowa porażka i pewnością zespołowi teatru z Tarnowa sporo dato to doświadczenie, mimo że samo zadanie przerastało, jak na razie, jego możliwości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji