Artykuły

Aktorzy bywają męczący

Główna rola w w nowym filmie Pawła Pawlikowskiego, debiut u Marka Koterskiego i Wojciecha Smarzowskiego.  To będzie rok Joanny Kulig.

Maja Staniszewska: Postanowienie noworoczne?

Joanna Kulig: Robić sobie dłuższe przerwy na ciesze­nie się życiem. 

Nawet telefon staram się po siedemna­stej odkładać. Wstanę rano, zjem śniadanie i dopiero sprawdzam, oddzwaniam, zała­twiam. Żeby nie być 24 godziny na dobę On­line. Nie mam czasu normowanego, muszę sama normy swoje tworzyć. Zwłaszcza że kiedy jestem na planie w fikcyjnej rzeczywi­stości, to potem ta prawdziwa mnie dopada — rodzina, znajomi, sprawy urzędowe. Pełno zaległości, nieprzeczytanych książek, nieobejrzanych filmów i niewysłuchanych kon­certów. No i zmęczenie. Po trzech latach pracy non stop czuję, jakbym wróciła z bar­dzo dalekiej podróży. Dlatego latem poje­chałam na długi, daleki urlop, aż do Kalifor­nii. Postanowiłam się nie denerwować zale­głościami, tylko na spokojnie je nadrabiać. W moim zawodzie raz jest za dużo, raz nie ma wcale. Było już tak, że osiem miesięcy nie miałam pracy.

To sprawia, że próbujesz się nagrać, napracować na zapas?

Teraz już nie, ale wtedy się bałam, że szansa może się nie powtórzyć. Łączyłam więc serial z filmami. To było trudne, ale też dobre. Praca na planie O mnie się nie martw bardzo się przydała — w serialu dziennie kręci się nawet 8-10 scen, po­trzebna jest więc duża koncentracja, tak­że na technicznych elementach, np. pracy z kamerą, światłem, ekipą. To mnie na­uczyło działania na wysokich obrotach, w stresie, pod presją czasu. Teraz już wiem, że są tłuste i chude okresy i nie war­to mieć poczucia winy, jak się z czegoś re­zygnuje.

Miałaś kogoś, kto mówił: „Aśka zwolnij, bo z lo­dówki zaraz wyskoczysz”?

Ależ były też rzeczy, z których zrezy­gnowałam. Wygrałam na przykład casting do Elle Paula Verhoevena, miałam grać sy­nową Isabelle Huppert. Zdjęcia kolidowały z teatrem, ale udało mi się to załatwić. I na­gle się okazało, że dwa dni nakładają się z filmem Anne Fontaine Niewinne. Bardzo chciałam zagrać w Elle, ale musiałam zrezygnować, zerwanie kontraktu byłoby nie­profesjonalne. Smutno mi było, ale byłam dumna, że wygrałam casting, że poznałam Verhoevena. Praca z Anne Fontaine okaza­ła się zresztą niezwykle inspirująca. Spotka­ła się świetna ekipa dziewczyn, plan był wy­jazdowy, czułyśmy się jak na koloniach.

A jak plan się kończy?

Jest syndrom odstawienia w postaci kilkudniowego doła. Tęskni się za ludźmi, z którymi przebywało się po 12 godzin dziennie przez co najmniej miesiąc w warunkach stresu, żyło w wypreparowanym świecie. Zanim te emocje zejdą, zanim zwol­nią obroty, bywa ciężko. Nauczyłam się zu­żywać tę adrenalinę w sporcie, choćby na nartach, ale trochę mi to zajęło.

Są momenty, że chciałabyś zostać panią z okienka na poczcie, wracać do domu i nie myśleć o pracy?

Oczywiście. Myślałam całkiem poważ­nie o praktykach u szewca — pociąga mnie konstruowanie butów. Chciałabym potrafić zrobić coś od zera. Siostra mi nawet poda­rowała na urodziny kurs garncarstwa. Poja­wia się we mnie tęsknota za pracą bardziej konkretną, ale też kończącą się o określonej godzinie, po której ma się czas dla siebie. Ludzie mnie rozpoznają, głównie za sprawą serialu, czują się ze mną związani, traktują jak koleżankę, chcą porozmawiać. Jestem otwarta, ale czasami nie mam siły, jestem skupiona na własnych myślach, chciałabym pomilczeć. Ktoś mi radził, żeby — szczegól­nie w taksówkach — mówić jak pewien ak­tor: „Przepraszam, modlę się” (śmiech).

A ludzie rozmawiają z tobą czy twoją serialową bohaterką? 

Kiedyś jedna pani rzuciła się na mnie z okrzykiem: „Iguniu, muszę cię pocałować”. Ale zazwyczaj ludzie po prostu opowiadają o sobie. Ostatnio w kolejce podmiejskiej spo­tkałam pana z wielkim koszem grzybów, który najpierw zaczął opowiadać o grzybach, potem zdjęcia dzieci mi pokazywał. Z tego wszystkiego na stacji kupiłam od razu wia­dro grzybów i zaprosiłam przyjaciół na je­sienną kolację. Bo w mieście się zapomina o porach roku, a ta rozmowa i to spotkanie jakoś mnie natchnęły, uszczęśliwiły. Innym razem spotkałam czterech kolesi, trochę żulików. Jeden zapytał, czy może z mojego te­lefonu zadzwonić na policję. Podałam tele­fon, a on na to, że żartował i że od godziny testują ludzi, czy im dadzą zadzwonić, i ja je­stem pierwsza, która się zgodziła. Zaczęliśmy rozmawiać i jeden z nich mnie rozpoznał ja­ko Zuzę z Pitbulla. Zaproponował mi wy­mianę chustki z Woodstocku na okulary, in­ny poprosił o autograf…

Zawsze byłaś taka otwarta?

Tak, choć czasem to jest zgubne. Paweł Pawlikowski powiedział, żebym sobie gdzieś pojechała przed zdjęciami, bo się szybko za­palam i wypalam. Idealnie mnie pod­sumował. Potrafię pracować cztery dni non stop do zjazdu, trzy dni wolnego i już mogę pracować znowu. Ale muszę mieć te przer­wy. Spotykam się wtedy z przyjaciółmi, pogadam, mogę sobie nawet popłakać, oni to rozumieją. Mam takie przyjaciółki, nie z branży — Karinę, która jest psychologiem, i Agę, która prowadzi w Warszawie kawiarnię Mjud, gdzie lubię wpadać, aby się z nimi spotkać. Lubimy po prostu posiedzieć i pomilczeć. Czasem czytamy, czasem gadamy, czasem idziemy na siłownię. Pielęg­nowanie przyjaźni, znalezienie na nie czasu jest ważne, bo nie zostaniesz sam. Tworzy się miłość przyjacielska.

Wykorzystał ktoś kiedyś twoją otwartość?

Raczej nie. Ludzie to lubią, a i zawodo­wo się to przydaje — aktor przecież cały czas podgląda, czerpie od innych. Musiałam się jednak nauczyć oddzielania rzeczywistości od fikcji, wchodzenia i wychodzenia z roli. Bo na początku mojej zawodowej drogi, jeszcze w szkole teatralnej, oddawałam wszystko i się natychmiast wypaliłam. Trzeba się uczyć równowagi. Marta Stebnicka, moja profesor i wspaniała aktorka, zawsze mi mówiła: „Pa­miętaj, Joasiu, o semaforach. Jak wychodzisz z teatru, to mów sobie: «Zamykam semafor teatr», jak wchodzisz do domu, mów: «Otwieram semafor dom»”. Wciąż mi się zdarza, że wracam do domu i wchodząc po schodach, mówię: „Włączam semafor dom”.

Skąd się wzięło to wypalenie na studiach?

Gdy trafiłam do szkoły teatralnej w Krakowie, szło mi bardzo źle. Ciągle my­ślałam jeszcze o śpiewaniu, chciałam stu­diować w Akademii Muzycznej w Katowi­cach, zostać piosenkarką, ale dwa razy się nie dostałam, więc wybrałam Kraków, bo był tam wydział wokalno-estradowy. Musiałam grać w jakichś etiudach, nie miałam do tego przekonania, więc mi nie szło. Cią­gle słyszałam, że mnie wyrzucą. Nagle na drugim roku zwrot akcji — przychodzi Mi­kołaj Grabowski, dyrektor Starego Teatru, bierze naszą grupę muzyczną do pracy u siebie. Pytam: „Panie Mikołaju, czy grać trzeba tak dobrze jak śpiewać?”, on po­twierdza, więc oddaję wszystko grze aktorskiej i zaczyna mi wychodzić. Grabowski za­prasza mnie na casting do teatru, wygry­wam, gram Hermię w Śnie nocy letniej w reżyserii Mai Kleczewskiej z moimi peda­gogami: Małgorzatą Hajewską, Romanem Gancarczykiem, Krzysztofem Globiszem. W trakcie prób okazuje się, że film Środa, czwartek rano, do którego casting wygra­łam rok wcześniej, powstanie, więc pierwszy raz w życiu jadę na plan, potem pojawiają się kolejne role. Wszystkiego uczę się w te­atrze, dostaję w nim etat, gram 18 spektakli w miesiącu, za film dostaję nagrodę dla najlepszej debiutantki na festiwalu w Gdyni… Z tyłu głowy wciąż śpiewanie… Nie umia­łam rozkładać energii, rozdzielać świata za­wodowego i prywatnego. W wieku 24 lat nie miałam dystansu. Dziś pewnie bym to po­układała inaczej. Wtedy zadziałałam intu­icyjnie. Zostawiłam wszystko, żeby się na nowo poukładać.

Zwolniłaś się z teatru i kupiłaś zeszyt…

…napisałam na okładce „Firma Joan­na Kulig”, w środku wypisałam namiary na drugich reżyserów, którzy zajmują się za­zwyczaj castingiem, ciągle szukają nowych twarzy, i zaczęłam się z nimi umawiać na spotkania. Chciałam pracować w filmie, nie w teatrze. Wszystkie pieniądze wyda­łam na dema, ale było warto. Zaowocowa­ło to trzema różnymi rolami: w niemieckiej produkcji Zagubiony czas Anne Justice, Janosiku Agnieszki Holland i serialu Szpilki na Giewoncie. Ostatnio studen­tom wydziału aktorskiego opowiadałam, co robić po szkole, jak szukać pracy. Ale też, że wszystko, czego się po drodze na­uczyli, może im się przydać. U mnie tak by­ło na przykład z zajęciami z ruchu scenicz­nego, dzięki którym dostałam rolę w hollywoodzkiej produkcji Hansel i Gretel. Łow­cy czarownic. Na castingu miałam zagrać trans, więc przywołałam szkolne zadanie o małej myszce, którą mieliśmy sobie wy­obrazić biegającą w ciele i reagować na to jej bieganie. Dużo nas uczą w szkołach te­atralnych otwierania się, ale nie uczą za­mykania, no i nie ma zupełnie nic o przed­siębiorczości. Jak znaleźć agencję, jak na­uczyć się autoprezentacji i jak tworzyć wo­kół siebie krąg ludzi, którzy cię inspirują i wspierają. Ja podczas zdjęć do pierwsze­go filmu często dzwoniłam do Krzysia Globisza radzić się, jak grać. Kiedy po 20 dniach pracy w serialu, równolegle z fil­mem, poczułam się wykończona, zadzwo­niłam do Agaty Kuleszy, która dała mi wskazówki, jak rozkładać energię. To jest bardzo ważne — mieć takie autorytety, na których można się wesprzeć. Trzeba ich szukać i pielęgnować.

To, że wcześnie wyjechałaś z rodzinnego domu, pomogło?

Miałam 15 lat, kiedy zamieszkałam w internacie szkoły muzycznej w Krynicy-Zdroju, potem mieszkałam w internacie w Krakowie. Zawsze lubiłam ludzi, zawsze byłam odważna. Jeśli trzeba było coś po­załatwiać, to byłam pierwsza, organizowałam, lubiłam to. Teraz wolę jednak mniej hałasu. Profesor Bogdan de Barbaro, psychiatra i terapeuta, którego bardzo cenię, mówi, że chętnie by zapisywał pacjentom na receptę ciszę. Te szkoły muzyczne bar­dzo mi się przydały potem. Dobrze jest dzieci edukować muzycznie — lepiej się uczą także w dorosłym życiu. Mnie się to przydało na przykład do nauki języków ob­cych, jednak „pootwierane uszy” są cenne. No i dyscyplina — gdy jej zabrakło, bo tech­nikum hotelarskie w Krakowie skończy­łam rok wcześniej niż średnią szkołę mu­zyczną, to miałam najgorsze egzaminy w całej szkolnej karierze. Gdy szkoły były dwie, byłam tak zorganizowana, zdyscypli­nowana, że radziłam sobie świetnie. A jak została jedna, to miałam wrażenie, że mam nie wiadomo ile czasu, spałam do 12, nie mogłam się zmobilizować.

Gdzie teraz jest twój dom?

W Warszawie. To za nią, a nie za Kra­kowem czy Muszynką tęsknię, jak jestem daleko. Tu jest mój dorosły dom, który zbu­dowaliśmy z Maćkiem. Zrozumiałam, że w tym mieście przyjaciele stają się rodziną.

Mówi to osoba, która ma czworo rodzeństwa, 80-osobową rodzinę…

Moja mama ma sześć sióstr, a osoby z wielodzietnych rodzin często same mają wielodzietne rodziny, więc jest nas dużo. Ale jeśli się z domu wyjedzie, to zupełnie naturalne, że szuka się bliskich osób w no­wym otoczeniu. Moja siostra Ania mieszka od siedmiu lat w Szwajcarii w okolicach Lucerny. Jest z wykształcenia ekonomistką, ale skończyła średnią szkołę muzyczną, gra na klarnecie, i chcąc poznać lepiej swo­ją nową małą ojczyznę, zapisała się do lo­kalnej orkiestry dęte

Tobie muzyka otworzyła drogę do kariery, w wie­ku 15 lat wystąpiłaś w Szansie na sukces.

A do szkoły teatralnej zdawałam tylko dlatego, że był w niej wydział wokalno-estradowy. Mikołaj Grabowski wziął grupę mu­zyczną do Operetki Gombrowicza i tak zna­lazłam się w Teatrze Starym. Paweł Pawli­kowski zatrudnił mnie w Kobiecie z piątej dzielnicy, a potem w Idzie dlatego, że je­stem muzykalna. Jego Zimna wojna to też film muzyczny. Dzięki niemu poznałam ze­spół Mazowsze i spędziłam z nim bardzo du­żo czasu. Dzięki temu, że zaśpiewałam na koncercie fundacji Anny Dymnej, dostałam zaproszenie na kolejny. Śpiewam w Teatrze Ateneum dobre piosenki w ciekawych aran­żacjach, ze wspaniałymi tekstami Agnieszki Osieckiej i Wojciecha Młynarskiego. Więc ca­ły czas muzyka mnóstwo nowych rzeczy mi przynosi.

U Pawlikowskiego śpiewałaś już w dwóch fil­mach, teraz w głównej roli w Zimnej wojnie nie tylko śpiewasz, ale także tańczysz. Grasz solistkę zespołu ludowego.

To jest film o wielkiej, ale trudnej miło­ści, w trudnych czasach, a muzyka jest tu jeszcze jednym bohaterem. Od tej ludowej, przez bel canto, po knajpiano-jazzową. Mam szansę pokazać skalę swoich możli­wości, coś takiego naprawdę rzadko się zda­rza. Bardzo o tę rolę walczyłam, to były trudne castingi.

Ale przecież znacie się z Pawlikowskim od lat, do­skonale wie, co potrafisz, napisał specjalnie dla ciebie rolę w Kobiecie z piątej dzielnicy i w Idzie, a mimo to musiałaś wziąć udział w ca­stingu?

Dla Pawła film jest najważniejszy. Szcze­rze mi powiedział, że o mnie myśli, ale jesz­cze szuka. Jest perfekcjonistą. Tym bardziej się cieszę, że tę rolę dostałam. Na ostatnim etapie został już tylko jeden kłopot — że mo­ja bohaterka ma na początku filmu 18-19 lat i Paweł się bał, że za poważnie wyglądam, więc schudłam, robiliśmy różne kombinacje, przymiarki, warkocz rozjaśniałam. W końcu, gdy legendarny charakteryzator Waldemar Pokromski zrobił mi charakteryzację, na zdjęciach wyglądałam — wszyscy tak mówili — na 15 lat. Zimna wojna to była ciężka pra­ca, treningi pięć dni w tygodniu przez wiele miesięcy, no i cały czas dieta. A ja nienawidzę być na diecie. Czasem się chowałam z kotle­tem przed Pawłem, bo on patrzył krzywo i pytał: „Co ty tam znowu jesz?”. Kiedy potem oglądałam efekt, widziałam, że miał we wszystkim rację. To wielkie szczęście praco­wać z kimś, kto ma wizję i kto zrobi wszyst­ko, aby ta wizja była piękna.

Film Pawlikowskiego to jedno, ale w 2018 r. zoba­czymy cię też u Marka Koterskiego i Wojciecha Smarzowskiego. Każdy z tych reżyserów ma za­pewne inny styl pracy, bo na pewno każdy ma in­ną osobowość…

…zdecydowanie. Paweł cały czas zmie­nia tekst, mieliśmy mnóstwo prób czyta­nych. Jak zrobiłam porządki po filmie, znala­złam 17 wersji scenariusza. On mówi: nie myślcie o słowach, zostawia miejsce na impro­wizację. A u Marka Koterskiego na planie jest dwóch asystentów, którzy pilnują, żeby żad­ne słowo, nawet żadna kropka nie zostały zmienione. Z kolei u Wojtka Smarzowskiego jest bardzo zżyta ekipa, wszystkie filmy robią razem, więc wchodzisz do zastanego organi­zmu, który ma już swoje skróty myślowe, ko­dy. Inna też jest estetyka. U Pawła pięknie, u Wojtka turpizm. To było przeżycie, żeby tak przeskakiwać, ale 2017 rok był dla mnie rokiem spełnionych marzeń obsadowych.

Grałaś też u męża, Macieja Bochniaka, w jego de­biucie fabularnym Disco polo.

Z Maćkiem było jeszcze inaczej. Okaza­ło się na planie, że on pracuje bardzo tech­nicznie. Film był szczegółowo rozrysowany i zaplanowany, wszyscy aktorzy dostawali precyzyjne techniczne uwagi, co i jak mają robić. Nie było jakiegoś emocjonalnego gra­nia. Było za to bardzo ciekawe doświadcze­nie, czyli poznanie Maćka w pracy. Nawet się śmiałam, że na okres zdjęciowy musieli- śmy się mentalnie rozwieść. Bo reżyser, jak tworzy świat, to jest w nim tak zagłębiony, że nie ma z nim kontaktu. A jeśli to jest pierwszy film, to dochodzi jeszcze ogromny stres. Na co dzień życie pod jednym dachem dwójki artystów to nie jest prosta sprawa. Na przykład: ja się przygotowuję do Zimnej wojny, włączam sobie Mazowsze w kuchni na cały regulator, zaczynam tańczyć, a on przychodzi, żebym ściszyła. Obraziłam się, stwierdziłam, że idę na spacer. A on za mną i tłumaczy: „Piszę bardzo poważną scenę pogrzebu, składają trumnę do grobu, jestem skoncentrowany i nagle widzę ciebie tań­czącą na tej trumnie - cały twój świat wcho­dzi mi do głowy”. Dla mnie to była chwila ekscytacji, dla niego kłopot. Potem się z te­go śmialiśmy. Teraz, jak on pisze, staram się wychodzić — z koleżankami, do teatru, na rower. I jak wrócę, mamy wspólny czas. Ale dzięki temu, że na co dzień obserwuję, z czym on jako reżyser się mierzy, to łatwiej mi innych reżyserów zrozumieć. I uświado­miłam sobie, jakimi my, aktorzy, jesteśmy czasami męczącymi ludźmi…

Nasza grudniowa bohaterka Cate Blanchett, pry­watnie żona dramaturga, scenarzysty i reżysera, mówi, że spotyka się z odwróconym seksizmem — ponieważ ona jest znaną aktorką, kariera jej mę­ża dla wielu ludzi staje się nieważna. Czy wy też macie ten problem? Nie da się ukryć, że jesteś bardziej znana od męża.

Aktorzy po prostu są bardziej znani od reżyserów. Aktor jest twarzą na ekranie, potem są wywiady, sesje zdjęciowe. Ludzie czują, jakby trochę do nich należał. Reżyserzy są bardziej w cieniu, ale nie mam poczu­cia, że kariera Maćka jest mniejsza. Jak w wieku trzydziestu lat debiutujesz filmem fabularnym, na który idzie do kin niemal milion ludzi, to przecież jest coś, podobnie — jak robisz dokumenty, które są pokazywa­ne na festiwalach międzynarodowych. Każ­de z nas w swojej dziedzinie się spełnia. Wiadomo, że jak ktoś w zawodach arty­stycznych ma wyraźnie mniej pracy niż ta druga osoba, to mogą się pojawić napięcia, zazdrość. Zwłaszcza, jeśli to jest para akto­rów, ale nas to nie dotyczy. A tak to się cza­sami tylko zdarza, że gdy Maciek długo pi­sze, jestem zazdrosna o ten czas.

Masz doświadczenie w graniu we Francji, w holly­woodzkiej superprodukcji, w polskim kinie w róż­nych gatunkach, grałaś też w Korei.

Znalazłam się tam dzięki Sponsorin­gowi Małgośki Szumowskiej. Asystentka z produkcji, pół Koreanka, pół Francuzka, pokazała koreańskim producentom film, zaprosili mnie na casting przez Skype’a. Wygrałam. Oni w Korei mają zupełnie in­ny system, około 80 dni zdjęciowych na film, czyli trzy-cztery razy dłużej niż u nas. Każdy dubel jest pokazywany aktorowi, jest kult gwiazdy, pewna kastowość. Jak się pomyliłam i wsiadłam do busa dla eki­py, a nie do podstawionego dla mnie sa­mochodu, były potem dociekania, jak do tego doszło, kto nie dopatrzył. Maciek, który przy okazji filmu dokumentalnego Miliard szczęśliwych ludzi miał do czynienia z Chińczykami, uczulał mnie, żebym się nie rzucała ściskać czy obcałowywać Azjatów. Trudno mi było trzymać dystans, ale się starałam. Grałam w filmie na podstawie prawdziwej historii, którą żyła cała Korea — młodej matki wrobionej w prze­myt narkotyków. Ona się w więzieniu za­przyjaźniła ze Słowaczką, którą grałam ja. Kręciliśmy w prawdziwym więzieniu w Do­minikanie w Wielkanoc, i to było niezwy­kle przeżycie — słuchanie „Alleluja” śpiewa­nego w zamknięciu przez więźniarki było metafizyczne. Czasami rola to jedno, a spo­tkania z ludźmi są o wiele ważniejsze. Jeon Do-yeon, która grała główną rolę, jest w Korei wielką gwiazdą. Chodził za nią po planie pan z wiatrakiem, kiedy miała prze­rwę, siadała na kolanach charakteryzatorki, a ta gładziła jej włosy, ale okazała się ciekawa naszej kultury, naszej kuchni. I mnie też — wszędzie chodziłyśmy razem.

Czy w którymś z tych filmowych światów przy­darzyło ci się to, o czym od października za spra­wą Harveya Weinsteina jest głośno, czyli niesto­sowne zachowanie czy nawet molestowanie ze strony producentów, reżyserów czy ekipy?

Nie, na pewno nie z premedytacją. Oczywiście zdarzyło mi się, że kolega nie potrafił, jak ze mną rozmawiał, trzymać rąk przy sobie — mnie się też czasem zdarza, że nie trzymam dystansu — ale zwróciłam mu uwagę, przeprosił i przestał. Dzięki Sponsoringowi, w którym grałam nago, nauczy­łam się oddzielać rolę od siebie. Zagrać kon­trowersyjną postać to jedno, ale Joanna Ku­lig ma mocno postawione granice. Jak gra­łam w Kobiecie z piątej dzielnicy sceny z Ethanem Hawkiem, to po klapsie byliśmy blisko, ale jak tylko kamera się zatrzymy­wała, wracał dystans. Nie powinno się wy­korzystywać scen intymnych, flirtować. Mnie się nie zdarzyło, żeby jakiś aktor z pre­medytacją przekraczał moje granice na pla­nie albo ktokolwiek inny poza planem. Ja też nigdy nie flirtowałam, żeby coś uzyskać.

Myślę, że gdyby ze mną ktoś próbował, zachowałabym się po góralsku - dała w łeb i może nawet zadzwoniła na policję. Ale wiem, że nie wszystkie kobiety tak potrafią, to są trudne psychologicznie zagadnienia. Jeśli ktoś jest molestowany, jego granice są przekraczane, jeśli ktoś jest krzywdzony, to trzeba reagować. To wspaniałe, że kobiety zebrały się na odwagę, że reagują, że opo­wiadają. Tylko w tej delikatnej materii bar­dzo bym chciała uniknąć epatowania. Waż­ne, by mówić, gdy dzieje się zło. Ale nie wol­no tego wykorzystywać do własnych celów. Jest szansa, że akcja #metoo coś oczyści. Nadużywanie władzy było od wieków, mo­że teraz będzie trudniej. Wierzę w kobiety, w kobiecą silę i solidarność. I cieszę się, że żyję w tych czasach.

Skąd masz tę radość?

Jestem zdrowa, mam szczęśliwe mał­żeństwo, wspaniałą rodzinę. Zawodowo wszystko się układa — mam pracę, ale także czas dla siebie. Mogę się zaangażować i ko­muś pomóc — czy to w akcję Szlachetna Paczka, czy w Akademii Przyszłości wspie­rającej słabszych uczniów, czy w fundację Anny Dymnej. Mnie też ludzie kiedyś po­magali, mogę to podać dalej. Pamiętam ar­tykuł, w którym zapytano filozofa, jak by spędził ostatni dzień życia. A on na to, że ra­no by sobie zrobił kawę, przeczytał gazetę, spotkał się z bliskimi, poszedł na spacer. Sa­me zwykłe rzeczy. To mi się bardzo spodo­bało. Nasza polska natura jest taka, że ko­niecznie trzeba ponarzekać. Musiałam się nauczyć, żeby nie opowiadać, co się złego stało, tylko mówić, co dobrego mi się przy­darzyło.

A co dobrego?

Wszystko świetnie, jeżdżę na rowerze nawet jesienią, z koleżankami się spotykam, wróciłam do gry na pianinie, gram w fil­mach, ale daję również koncerty. Jeśli chce mi się płakać, to płaczę, nawet w galerii handlowej mi się zdarzyło rozpłakać. Trze­ba emocje wyrażać. W dzieciństwie uczą nas, że jak się złościsz, to jesteś zły. A to przecież bzdura.

Nie bywałaś zła jako dziecko?

Ja jestem środkowa — mam dwóch star­szych braci i dwie młodsze siostry. Jak się jedni czy drugie kłócili, to ich godziłam. Jak byliśmy mali, dużo graliśmy i śpiewaliśmy razem i na próbach zdarzało się, że moi bra­cia się nawet bili, instrumenty szły w kąt i się tłukli. A ja, mała siostra, ich rozdziela­łam. Może też dlatego łatwo mi się w róż­nych sytuacjach odnajdywać, bo mam natu­rę pokojową i staram się łączyć ludzi, nie lu­bię konfliktów, chcę je wygaszać. Ale trochę mnie ta rola mediatora zmęczyła. Choć ma i dobre strony, bo jak jestem na planie, w męskim często środowisku, to dzięki star­szym braciom i ich kolegom umiem się szybko odnaleźć. Dobrze się też dogaduję z budowlańcami, cała moja rodzina to góra­le, a górale — jak wiadomo — to budowlanka, więc wiedziałam od małego, jak to się robi i jak to powinno wyglądać.

Co jeszcze masz z domu?

Taką prostolinijność, hardość. Praco­witość pewnie też. Kobiety z moich stron musiały wszystko ogarniać. Teraz jednak coś się zmienia, uczymy się oddawać też nieco pola w domu mężczyznom. Jak moja mama przyjeżdża w odwiedziny, to często Maciek gotuje. Mama się z tego cieszy. W jej pokoleniu był podział na bardziej ko­biece i bardziej męskie zajęcia, choć mój tata też czasem gotował. Bo tak naprawdę każda para tworzy swój własny układ. Ja mam różne fazy — w jednej mogę wszystko robić w domu, a za chwilę się buntuję. W Muszynce gotowałam dla całego ro­dzeństwa. Jak mama była w pracy, miałam dużo obowiązków, to potem miałam fazę, że przez cztery lata nie ugotowałam nic. Gdy poznałam Maćka na studiach, to on nam gotował. A teraz znów ja to z przy­jemnością robię. Jeśli się ludzie kochają, to się dogadają.

A u twojego męża w domu było jak?

Teść jest profesorem AGH i jest przy­zwyczajony do regularnego trybu życia, za­czynania i kończenia pracy o konkretnych, stałych godzinach. Więc mają z teściową swój układ. Teść jest czasem zaintrygowany tym, jak my żyjemy, elastycznością, jakiej wymaga nasza praca. Podobnie ma moja mama — dziwi się, jak mogę tyle rzeczy jed­nocześnie ogarnąć. Mówi potem: kobiecie to jest w tych czasach trudniej, musi być żo­ną, musi wyglądać, iść do pracy, gotować, dzieci wychować. Ma rację. Dużo szans się otwiera, ale też presja jest ogromna. Mam koleżanki, które chciałyby zostać z dziec­kiem w domu, ale wstydzą się, bo przecież nie wypada nie pracować. Że do czegoś ta­kiego doszło...

*

Joanna Kulig. ur. w 1984 r. w Krynicy-Zdroju. Wychowała się w nieodległej Maszynce w muzykalnej rodzinie. Od dziecka grała na instrumentach i śpiewała. Jako 15-latka wzięła udział w telewizyjnej Szansie na sukces. Skończyła podstawową szkołę muzyczną w klasie fortepianu, średnią szkołę muzyczną w klasie śpiewu solowego oraz technikum hotelarskie. Absolwentka Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie, w latach 2007-08 aktorka Starego Teatru w Krakowie. Od 2014 r. w zespole warszawskiego Teatru Ateneum

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji