Artykuły

NIgdzie się nie ukrywałem

Czas potrafi być okrutny dla aktorek, o wiele łagodniej obchodzi się z mężczyznami. Nagle obiektyw zaczyna kogoś kochać, kogoś innego porzuca. Aleja się do tego nie przywiązuję.

Maja Staniszewska: Miewa pan ataki paniki?

Grzegorz Damięcki: Miewam, ale o nich nie będę opowiadał, bo na samą myśl tracę grunt pod nogami.

Zdarzyło się panu, że nie wyszedł pan na scenę czy na plan?

Miałem wolny wieczór, wybraliśmy się całą rodziną na wernisaż do Muzeum Karykatury. Wyłączyliśmy telefony. W domu żo­na pierwsza włączyła swój i zbladła. Myślałem, że ktoś umarł. Zapytałem, co się stało. Nikt się nie mógł do mnie dodzwonić — mia­łem spektakl i zawaliłem. To było Zaświad­czenie o inteligencji według tekstów Jerze­go Dobrowolskiego. Na scenie tuzy — Kociniak, Fronczewski. Oni byli, publiczność by­ła, gówniarza nie było. Zrealizował się jeden z upiornych snów, jakie miewają artyści. Dyrektor Gustaw Holoubek, mój profesor i mistrz, wezwał mnie na rozmowę do gabi­netu, ale tylko na mnie spojrzał i stwierdził: „Ja pana nie będę karał, bo pan na pewno sam już siebie ukarał”.

Dyrektor Holoubek jednak na początku musiał pana nieco utemperować…

Chwilę po szkole teatralnej trafiło mi się nagłe zastępstwo w Zemście reżysero­wanej właśnie przez pana dyrektora. Gra­łem jednego z murarzy, miałem jedną kwe­stię, próby się odbyły pomyślnie, dostałem kostium, wieczorem miałem mieć własną premierę. Żeby się dodatkowo zaznaczyć, postanowiłem zmienić sposób mówienia na „warszawski”, co w Zemście — klasycznej, robionej m.in. dla szkół — było zupełnym szaleństwem. Zrobiłem też sobie przeryso­waną charakteryzację i tak wystąpiłem. Po spektaklu pan dyrektor mnie poprosił i po­wiedział: „Synu, na rany Chrystusa, zlituj się!”. Następnego dnia grałem już normal­nie. Pan Gustaw jest moją latarnią, wszyst­kie wskazówki praktyczne, które mi się w życiu zawodowym sprawdziły, pochodzą od niego.

Ma pan jego zdjęcie na lustrze w teatralnej gar­derobie. Patrzy z niego dosyć groźnie.

Tak, patrzy dość groźnym wzrokiem i mnie mobilizuje. Obok mam zdjęcie moje­go dziadka, zresztą na scenie tego teatru, w Amfitrionie w 1936 roku. Teatr to mój drugi dom, kocham to miejsce, zwłaszcza Ateneum jest mi bliskie. Jestem tu 26. se­zon. Jako licealista przychodziłem na wy­bitne przedstawienia z czasów dyrekcji Janusza Warmińskiego, słynne na całą War­szawę, takie jak Hemar. Gdy dostałem się do szkoły teatralnej, marzyłem, by kiedyś wejść na scenę z Janem Świderskim, Alek­sandrą Śląską, Marianem Kociniakiem… Udało się — jeszcze w szkole zadebiutowa­łem w towarzystwie wspaniałych artystów, z którymi potem pracowałem. Z panem Le­onardem Pietraszakiem przez 15 lat byłem w jednej garderobie, podpatrywałem go, uczyłem się techniki i chłonąłem kapitalne opowieści.

Jak się pan czuje w 26. sezonie pracy w Teatrze Ateneum, kiedy czyta pan w Internecie nagłów­ki: „Gdzie się pan ukrywał?” albo: „Grzegorz Da­mięcki wyszedł z cienia rodziny”?

Nigdzie się nie ukrywałem, byłem przez dwadzieścia parę lat dostępny, tylko ten zawód — znowu wraca pan Gustaw — ten zawód potrafi być okrutny. Mówił, że aby w nim wytrwać, „trzeba mieć migotliwość motyla, ale skórę słonia”. Przez te wszyst­kie lata dopracowywałem się skóry słonia. Louis de Funès był aktorem teatralnym, niezbyt znanym, aż nagle w wieku 50 lat za­grał w dwóch filmach i świat o nim usły­szał. Czas potrafi być okrutny dla aktorek, o wiele łagodniej obchodzi się z mężczy­znami. Nagle obiektyw zaczyna kogoś ko­chać, kogoś innego porzuca. Ale ja się do te­go nie przywiązuję. Nigdy nie pozostawa­łem w niczyim cieniu, sam też nigdy cienia nie rzucałem na nikogo w rodzinie. Między mną a moim kuzynostwem jest przepaść wiekowa, nawet gdybyśmy chcieli, nie stanowilibyśmy dla siebie zagrożenia zawodo­wego. Ja się w ogóle nie posługuję tymi ka­tegoriami. Pan Gustaw mawiał, że aktorstwo to jest partnerstwo, a nie współzawodnic­two.

A co z karierą?

Nigdy nie zrobiłem tzw. kariery, nigdy nie leciałem ze szczytu na ryj. Wierzę, że cały czas się rozwijam, że będę się rozwijał do śmierci i że się nie rozwinę w pełni. Chwilo­wo jest zainteresowanie, ale to się może za chwilę skończyć. Ważne, żeby mieć do czego wrócić. Teatr jest punktem, z którego myśląc o moim zawodzie, zawsze startuję i do które­go zawsze wracam. W filmie czy serialu pada ostatni klaps, praca na planie się kończy, ma­teriał trafia w ręce montażysty, już w tym momencie nic ode mnie nie zależy. Teatr to zupełnie inne medium. Tu we wtorek można zagrać tak, a w środę — inaczej.

Wracając do tych różnych nagłówków prasowych, ja ten szum, oczywiście, rozumiem, bo żyjemy w świecie gladiatorów — potrzebne jest cały czas świeże mięso. Faj­nie jest o kimś napisać „objawienie”, „nowy talent” czy „wyszedł z cienia” albo „słaby”, „skończony”, „upadły”. Za chwilę każde sza­leństwo się kończy i jak się człowiek za bar­dzo przywiąże do medialnych zachwytów, to może mu się zrobić nagle przykro. Pan Gustaw mówił, żeby nie przynosić do teatru recenzji, bo w każdej, najlepszej nawet, ktoś zostanie pochwalony, a ktoś inny pominię­ty, i to nie działa dobrze na zespół. Poza tym dziś cię chwalą, a jutro rugają, czasem nawet mieszają z błotem. I czego masz się trzy­mać? Która z prawd jest prawdziwa? Korzystam z mądrej rady — nie przywiązuję się do tego, co o mnie piszą.

Jednak bum na pana to akurat prawda — dwie premiery kinowe w ciągu tygodnia, główna rola w powstającym serialu Nielegalni, jesienią ubiegłego roku w drugim sezonie Watahy. A minął zaledwie rok od pierwszego sezonu Belfra, w którym jako Grzegorz Molenda przy­kuł pan uwagę nie tylko tytułowego bohatera, ale także widzów i producentów.

Zrobił się festiwal…

W obu filmach gra pan z Magdaleną Popławską. Wasze sceny w Ataku paniki, wydawałoby się proste sceny rozmowy przy stoliku w restaura­cji, są hipnotyzujące.

Atak paniki to opowieść o tym, jak drobne, z pozoru nieznaczące decyzje, któ­rych na ogół nie zauważamy (czekając na coś spektakularnego, co wystrzeli nas na or­bitę), dodane do siebie prowadzą do wiel­kiego szczęścia. Albo wielkiego nieszczęścia. Mój bohater właśnie coś przegapił. Co bę­dzie, kiedy zda sobie z tego sprawę? Czy wy­korzysta szansę? Czy dopiero jak kogoś straci, pojawi się świadomość, jak ważna by­ła to strata. Odczuwa pustkę. Tak bywa w dogasającym związku, ale nie tylko. Doty­kam tego jako ojciec i jako syn. Lata całe by­wałem okrutny w stosunku do moich rodzi­ców. Zupełnie bezrefleksyjnie. Kiedy się roz­stali, wszystko przepuszczałem przez swój pryzmat. Tylko: ja, ja, ja i ja. Ja byłem naj­ważniejszy. Ja najbardziej cierpiałem. A teraz sam mam dzieci i czuję się czasem dość okrutnie przez nie traktowany, choć są w takim wieku, że jeszcze nie zadają ciosów świadomie. Kocham i wybaczam, ale drob­ne ciosy bolą. Widzę, jak przeszłość wpływa na teraźniejszość. To jest w tym filmie — sprawy, które zostały pominięte, tak na­rosły, że już nie da się wrócić, nie da się na­prawić. Można tylko próbować jakoś rzecz zakończyć, i to wszystko. A mogło być tak pięknie. Dlatego w życiu łapczywie kolek­cjonuję wszystkie najdrobniejsze „dobrości”, jak mawiała moja córka.

À propos rodziny — Stefania Grodzieńska powie­działa o pana babce, Irenie Górskiej-Damięckiej: „Ta wielka aktorka wydaje z siebie coraz to no­we pokolenia doskonałych aktorów. Najpierw Damian i Maciej, teraz Grzegorz i Mateusz. Nie mogę się doczekać jej prawnuków”. Pana dzieci zostaną aktorami?

Na razie ich to nie interesuje. Sam do ostatniej chwili nie wiedziałem, co będę robił. Decyzję o zdawaniu do szkoły teatralnej pod­jąłem nagle. Wiem, że spowodowała u rodzi­ców kompletną panikę i pomieszanie. Ojciec patrzył z zainteresowaniem, zastanawiał się, czy wykażę się jakimkolwiek talentem. Mat­ka była sceptyczna, patrzyła na aktorów z re­żyserskiej perspektywy. Czy to jest dobry za­wód na dzisiejsze czasy? A jaki jest dobry? Aktorstwo bywa narkotykiem i mało kto chce potem zrezygnować. Jest też wiele ciemnych stron. Bardzo ciemnych.

Na przykład?

Poczucie lepszości. Albo gorszości. Py­cha. Niespełnienie. Niehigieniczny tryb ży­cia, który mocno dotyka mężczyzn.

Dlaczego mężczyzn?

Bo mężczyźni tylko pozornie są silniej­si. Naprawdę są krusi, słabi. Jeśli nie mają u swojego boku silnej, kochającej osoby, ak­torstwo potrafi ich spustoszyć. Wiąże się z wszelkiego rodzaju niezdrowymi przygo­dami, wyjazdami, alkoholem, nieregularnym jedzeniem, wreszcie z nudą. Z mnóstwem rzeczy, które w połączeniu z kryzysem wie­ku średniego mogą dać bardzo złe owoce. Wielu bardzo zdolnych ludzi ten zawód po prostu rozjechał. I tego dzieciom chciałbym oszczędzić. Ale z drugiej strony może im się przytrafić mnóstwo metafizyki. I wspania­łych ludzi. Ten zawód bywa misyjny, bywa, że uzdrawia, realizuje wielkie idee i małe ra­dości. Pomaga innym żyć.

Zdecydował się pan na egzamin do szkoły te­atralnej w ostatniej chwili, wcześniej złożył tecz­kę do Akademii Sztuk Pięknych. Tam pan w koń­cu nie dotarł?

Złożyłem teczkę do ASP, została do­brze oceniona i przyjęta. Złożyłem też do­kumenty do PWST, do której egzamin był nieco wcześniej. Jego pierwszy etap poszedł mi tak dobrze, że na ASP już nie dotarłem. Byłem zdziwiony, że się dostałem, bo nie rwałem się do występowania, nie recytowa­łem wierszy na akademiach, a na spotka­niach towarzyskich nie zbierałem wokół sie­bie słuchaczy, by ich czarować. Wręcz mia­łem z tym problemy. Moje pierwsze wielkie uczucie, fala miłości, którą poczułem do koleżanki z podstawówki, objawiała się tym, że na jej widok odbierało mi mowę. Wszy­scy wiedzieli, że się w niej kocham, nawet ona, ale nikt nam nie mógł pomóc, bo mnie paraliżowało po prostu. Aż w końcu kiedyś poprosiłem ją do tańca. I zapytałem, jakie zna marki samochodów…

Znała jakieś?

Tak: Wartburg, Żuk, Nysa, Fiat. Taniec nam się strasznie dłużył. Kiedy się spotkaliśmy po latach, śmialiśmy się z tego, wspo­minaliśmy to z czułością, okazało się, że ja też nie byłem jej obojętny. A w szkole te­atralnej nie byłem wybijającym się studenterm, do dziś czuję potrzebę doskonalenia się, zgłębiania tajników. I póki mnie intere­suje grzebanie się w ludzkich charakterach, będę aktorem.

A kiedy pana przestanie interesować?

Otworzę antykwariat. Będzie się nazy­wał Garaż Płyt i będzie miał neon z pły­tą kręcącą się w literce G. Będzie w nim do­bra kawa i coś do jedzenia, gramofony, wygodna kanapa i będzie można słuchać płyt winylowych. I będą przychodzili bardzo młodzi ludzie, dla których Bob Marley, Janis Joplin czy Miles Davies będą objawie­niem. A ja będę szczęśliwy, że właśnie u mnie dokonali tego odkrycia.

Nie może pan teraz tego antykwariatu otwo­rzyć?

Chwilowo nie mam czasu. Dobrze, że jest praca, bo jest na kogo pracować. Jest nas piątka plus kot. Balkon może utrzymać pięcioosobową rodzinę, aktor teatralny — nie.

Cały czas mieszkacie na Żoliborzu, na którym pan się wychował?

Próbowaliśmy wynieść się dalej, ale się nie dało. Tu mamy przyjaciół, sklepiki, kawiarnie, bukinistę, dzieci — place zabaw, przedszkole, szkołę ukochaną. Jestem z dziada pradziada żoliborzaninem.

W drugim pana styczniowym filmie, Podatku od miłości, pana bohater wygłasza dość paskudną tyradę o słoikach — przyjezdnych, którzy zjawia­ją się w Warszawie po pracę. Nie jest panu tro­chę wstyd za niego?

Mój bohater jest złośliwy, ale widz dzię­ki temu odczuwa większą satysfakcję, kiedy on potem wpada w tarapaty. Podoba mi się w tym filmie, że jest tak właśnie poukłada­ny. Są w nim różne tony, ale wszystko roz­wija się logicznie jak w mojej ulubionej ko­medii romantycznej Cztery wesela i po­grzeb. W tym filmie jest dużo dobrych emocji.

Przyznaję, że Podatek… mnie zaskoczył.

Bo polska komedia romantyczna jest z grubsza o dupie i cyckach? Ta nie jest. Opowiada o inteligentnych, życiowo do­świadczonych ludziach. Główny bohater wchodzi w kryzys wieku dojrzałego, jest przekonany, że nic dobrego go już nie spo­tka. A to raczej rzadko lansowany motyw w polskiej komedii. W angielskiej nie, tam tego typu bohater święci triumfy. Podatek od miłości daje ludziom po przejściach możliwość zobaczenia, że życie może się jeszcze ułożyć. Że się ryba zakocha w jeżu. Nie wiadomo, gdzie zbudują dom, ale czy w tym momencie to jest ważne? Ten człowiek właśnie na nowo się zaczyna na na­szych oczach.

Jest pan nie tylko żoliborzaninem, ale też chłopcem z dobrego domu: mama reżyser, tata aktor, jedni dziadkowie aktorzy, drudzy miesz­kający w Stanach. Jeździł pan do nich na waka­cje — mało który peerelowski nastolatek miał taką szansę.

Okupione to było za każdym razem wyrzeczeniami, a gdyby nie pomoc dziad­ków, nigdy nie byłoby nas stać. Rodzice nie pięli się po szczeblach kariery partyjnej, pracowali ciężko w swoich zawodach, a mieszkaliśmy w bloku. Nasza uliczka by­ła nietypowa — z jednej strony bloki z lat 60., a z drugiej małe domki z chlewikami i stajniami, pompy obwiązywane słomą na zimę, sady, pola kapusty. No i konie, bo mieszkali tam wozacy i dorożkarze. Biega­łem do zmroku po dworze, często dostawa­łem po głowie za nieodrobione lekcje, mia­łem pozdzierane łokcie i kolana. Było cu­downie. A Ameryka to był zupełnie inny świat. Matce mojej bardzo zależało, żebym tam jeździł naładować akumulatory, pod­uczyć się języka i najeść za wszystkich. Z Ameryki przywiozłem muzykę. Kuzyn, mieliśmy wtedy 14-15 lat, zabrał mnie na pierwsze koncerty. Tam młodzież szybciej dojrzewała. Przywiozłem pierwsze płyty, z którymi potem obskakiwałem wszystkie domówki — Sex Pistols, Boba Marleya, Minimal Compact, Joy Division. Tańczyliśmy do Nowej Fali i punka, to było w Polsce coś zupełnie nowego, prosty przekaz, prosta energia. Pod wpływem tych wszystkich ze­społów zrobiłem sobie irokeza, nauczyciel­ka od łaciny nie chciała mnie wpuścić na lekcje. Robiliśmy sobie koszulki z napisem: „No Future” czy „Punk’s Not Dead”, i dziu­rawiliśmy spodnie. Za wódkę dostawało się od żołnierzy z jednostki wojskowej na Be­mowie skórzane kurtki czy buty wojskowe. Bez przerwy mieliśmy jakieś kłopoty, bez przerwy nas milicja zgarniała. Sądzę, że moja kartoteka w komisariacie przy Żerom­skiego była całkiem pokaźna. Gdy wybuchła „Solidarność”, na długich przerwach siedzieliśmy ubrani na czarno na koryta­rzach, a nauczyciele rozganiali nas do klas, żeby się nie gromadzić. Bardzo wnikliwie cenzurowali też teksty naszych piosenek, bo wtedy właściwie w każdym roczniku w liceum był jakiś zespół. Mój się nazywał Lawa, grał Nową Falę z tekstami buńczucz­nymi, pełnymi sprzeciwu. Rodzice byli wie­lokrotnie wzywani do szkoły na rozmowy wychowawcze. Ale mój ojciec sam druko­wał podziemną prasę — „Kosa”, pismo z wia­domościami z Radia Wolna Europa kolpor­towane w zakładach pracy i w teatrach war­szawskich. Nakład ukrywał w tapczanie, na którym spałem.

Tymczasem pana mama robiła program, który miał wychowywać młodzież, który wychowy­wał mnie, czyli „5-10-15". Jak czuliby się rodzice dzieciaków siedzących przed telewizorami, gdyby wiedzieli, że syn reżyserki programu bie­ga w podartych spodniach z irokezem na głowie i wciąż jest spisywany przez milicję?

Ale tak to zwykle jest, że się dzieci wy­mykają rodzicom spod kontroli. Moi bardzo dużo pracowali, spędzałem więc czas naj­pierw pod opieką Tereski, cudownej dziew­czyny, którą mama przywiozła ze wsi nad Wigrami i która bardzo nam pomagała, a potem na podwórku. Jak mówię, że wy­chowała mnie ulica, to moja żona się wście­ka. Ale dużo w tym prawdy. Słowo „anar­chia” do dziś brzmi słodko.

Znał pan też jednak śmietankę artystyczną War­szawy.

Moja mama dbała, żeby dom był na po­ziomie. Przychodzili Wojtek Pokora, Piotruś Fronczewski z burzą włosów, Marek Kon­drat, Halina Mikołajska z Marianem Brandysem, Dudek Dziewoński, który u nas po­znał swoją ostatnią żonę Irenę, profesor Bardini, profesor Kotarbiński, mnóstwo wspaniałych malarzy, muzyków… Miałem zeszyt, w którym wszyscy się wpisywali — niestety, gdzieś go posiałem. Udawałem, że idę spać, a potem podczołgiwałem się jak Janek z Czterech pancernych pod drzwi i słuchałem rozmów. Pamiętam, jak odbyło się u nas w domu pierwsze słuchanie Boba Dylana, którego płytę dziadek przysłał ma­mie ze Stanów. Mama zaprosiła gości, zro­biła fondue i słuchali. Oceniali, dyskutowali, jednym się podobało, innym nie.

A panu?

Nie. I dziś też nie. Ja kocham reggae. 

*

Grzegorz Damięcki

— ur. w 1967 r. w Warszawie. Syn reżyserki Barbary Borys-Damięckiej i aktora Damiana Damięckiego, wnuk aktorów Ireny Górskiej-Damięckiej i Dobiesława Damięckiego, brat stryjeczny aktorów Mateusza i Matyldy Damięckich. Absolwent warszawskiej PWST, od po­czątku kariery aktor war­szawskiego Teatru Ateneum

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji