Artykuły

Szczęście robię sobie sama

Długo miałam problemy z artykułowaniem swoich myśli. Umiałam krzyczeć i się śmiać, ale nie umiałam budować jasnych zdań.

z aktorką Justyna Wasilewską rozmawia Maja Staniszewska 

Maja Staniszewska: Jutro wyjeżdżasz do Paryża, co spakowałaś?

Justyna Wasilewska: Najbardziej podstawowe rzeczy. Mam tam wspaniałą, szaloną ciotkę, która jest dla mnie ikoną Paryża. Zawsze zabieram od niej jakieś ciuchy, z których „wyrosła” (śmiech). O ciotce można by zrobić niejeden film w niejednym gatunku. Ma ponad 60 lat, pół roku mieszka w Paryżu, a drugie pół na cie­płej wyspie, uwielbia młode męskie ciała, drzewa, spacery i seks. Wyjechała z Polski w latach 80., była zawsze wolnym duchem, kolorowym ptakiem, potrzebowała wolności i w Paryżu ją znalazła. Sztukę życia opa­nowała w stu procentach. Chodzimy kilo­metrami, siedzimy w kawiarniach. Zawsze jest z nią zabawa.

Kiedy pierwszy raz przyjechałam do Pary­ża z kuzynostwem w 1992 roku, tuż po trans­formacyjnych obaleniach murów, to był dla mnie totalny szok. Było nas sześcioro, ciotka zabrała nas do Disneylandu, a żeby było cie­kawiej — wkręciła nas za darmo. Nie wiedzia­łam, że taki świat istnieje. Już sam Paryż był jak z bajki, a potem jeszcze w Disneylandzie spotkanie z Alicją z Krainy Czarów i Aladynem, o których myślałam, że są prawdziwi. To było szaleństwo, chociaż miałam tylko sie­dem lat, do dziś zostały mi w głowie obrazy stamtąd. Podobnie miałam, kiedy przyjecha­łam po premierze Amelii i pobiegłam na Montmartre do kawiarni, w której pracowała filmowa bohaterka. Oszalałam tam, uwierzy­łam, że jestem częścią filmowego świata i jak Amelia celebrowałam dźwięk pękającej słod­kiej skorupki na crème brûlée, zanurzałam palce w worku z ziarnem w warzywniaku obok. Przez lata schodziłam Paryż wzdłuż i wszerz. Ktoś powiedział, że to jedyne mia­sto, w którym bardziej opłaca się patrzeć przed siebie niż w gwiazdy.

Jesteś podobna do ciotki?

Obie jesteśmy ciekawe świata i obie nie liczymy na szczęście, tylko sobie to szczęście robimy.

Co było szczęściem, jak byłaś mała?

Chodzenie po drzewach, wodne lody w papierku, nurkowanie w jeziorze, chlebek smażony z miętą z ogródka podjadany przy japońskich bajkach typu Czarodziejka z Księżyca, podglądanie ludzi w sytuacjach, gdy myślą, że nikt nie patrzy, śpiewanie do lustra z dezodorantem zamiast mikrofonu i Edyta Górniak (śmiech). Strasznie mi śmiesz­nie, jak o tym mówię, ale jako 10-11-latka by­łam szaloną fanką musicalu Metro i Edyty Górniak. Jej zdjęcia miałam w całym pokoju, modliłam się, żeby Bóg pozwolił mi być jej przyjaciółką. Kiedyś podpisywała płyty we Wrocławiu. Czekałam na nią na zapleczu, ona wsiadła do auta, a ja na bagażniku prze­jechałam dwie przecznice. Wyobraź sobie stopień mojej determinacji. Do tej pory mam sentyment do jej pierwszej płyty. To jest ścieżka dźwiękowa mojego dzieciństwa, obok Edith Piaf i Marka Grechuty. Wszyst­kie piosenki z Metra znałam na pamięć. Niedawno dowiedziałam się, że wciąż to gra­ją. Niesamowite zjawisko, bo przecież ten spektakl jest świadectwem jakiejś epoki, któ­rej już nie ma, a jednak ludzie wciąż chcą go oglądać.

Długo trwała twoja fascynacja?

Kiedy zaczęło się nastolęctwo, wszedł mrok — Nick Cave, Tom Waits, The Doors. Choć buntownicza młodość nie była jednak w moim przypadku aż tak bardzo buntow­nicza, bo moje dorastanie jest opóźnione w stosunku do standardów i cały czas się dzieje. Mam wrażenie, że długo byłam dziec­kiem, a właściwie wciąż nim jestem. To był też czas Gry w klasy Cortazara, Stu lat sa­motności Marqueza, Czarodziejskiej góry Manna, Łuku triumfalnego Remarque’a. To były moje biblie — pomazane, popodkreślane, pozaznaczane, oprawione w moje własne okładki. Wciąż są dla mnie ważne, nie skompromitowały się. Na zajęciach te­atralnych w Młodzieżowym Domu Kultury dostałam biografię Camille Claudel. Zafa­scynowała mnie.

Chciałaś zostać rzeźbiarką?

W jej biografii był bardzo emocjonalny, bardzo poetycki opis dzieciństwa wśród lasów, pól, kamieni, ucieczki do natury. Było to dla mnie coś na tyle przejmującego i bli­skiego, że idąc za tym, pomyślałam o rzeź­bie. Dziś wiem, że była to bardziej fascyna­cja tragiczną historią kobiety, która nie mo­gła się wyemancypować, która nie miała prawa być pełnoprawną artystką, niż rzeź­biarstwem.

Dorastałaś wśród lasów, pól, kamieni?

Dorastałam w bloku na Karłowicach we Wrocławiu. Ale mam babcię, która ma duży ogród przy domu położonym nieopo­dal jeziora. W tym ogrodzie i okolicach so­bie hasałam, bawiłam w różnych ludzi. I ro­bię to do dziś.

Grałaś księżniczki, piratów czy tragiczne artyst­ki?

To się zmieniało — od Piotrusia Pana, przez Pocahontas, po psa. Mieliśmy z kuzynami swoje małe eldorado dla wyobraźni. To było wspaniałe. Dróżki między pomidorami zamieniały się w mordercze labirynty…

W klasyczne przedstawienia też się bawiłaś?

Nie, wtedy jeszcze nie miałam świado­mości, że istnieje coś takiego jak teatr. Odkrywany był w zabawie we wcielanie się. Ja­ko przedszkolak poszłam do teatru lalek. Je­go ciemne zakamarki były jak kraina cza­rów.

Ciągnęło cię do występowania?

Ciągle to robiłam, byłam klaunem, zabawiaczem. Ale nie byłam ani ulubienicą polo­nistki, ani gwiazdą szkolnych akademii. Mam dysleksję i dysortografię, bardzo długo mia­łam problemy z artykułowaniem swoich my­śli. Umiałam krzyczeć i się śmiać, ale nie umiałam wypowiadać się klarownie, budo­wać jasnych zdań. Zawsze meandry, dygresje i dużo emocji. Do dziś mi tak zostało, choć jest lepiej. Ostatnio przeczytałam jedno z mo­ich licealnych wypracowań, okazało się zu­pełnie przypadkowo poetycką opowieścią szkatułkową, w której podjęłam 38 tematów zamiast tego zadanego. To coś o mnie.

A co do występów — w domu walczyłam o uwagę rodziców i brata. Chciałam być widziana i „patrzona”. Mój brat jest o siedem lat starszy, zawsze spełniał rzetelnie funkcje starszego brata, na sankach mnie woził, ale w sytuacjach konfliktowych musiał mi ustę­pować. To nie było chyba dla niego zbyt komfortowe, bo ja się pewnie strasznie dar­łam. Ale zawsze był bardzo opiekuńczy, wciąż jest.

Jak trafiłaś na zajęcia teatralne?

Potrzebowałam jakiegoś zajęcia w ferie i próbowałam dostać się na garncarstwo, ale nie było już wolnych miejsc. Poszłam więc piętro wyżej, do kółka teatralnego. I wsią­kłam. Biegałam na zajęcia dwa razy w tygo­dniu, spotykaliśmy się też po nich. Stamtąd pochodzą moje najtrwalsze przyjaźnie, zna­jomości, relacje z ludźmi, którzy uwierzyli, że można patrzeć szerzej i wrażliwiej na rze­czywistość. Mnóstwo czasu spędzaliśmy ra­zem. Naszym ulubionym miejscem było Pod Nasypem, taka mała zakapiorska knajpa niedaleko Teatru Polskiego, jakby wyjęta z PRL-u, właśnie pod nasypem kolejowym. Z dudniącym pociągiem przejeżdżającym nad głowami. Tam powstawały rozmaite pomysły, plany i marzenia na przyszłość. Ja marzyłam o teatrze.

Chciałaś być Ofelią?

To nie były marzenia o konkretnych rolach, raczej o alternatywnych światach. A Ofelia zawsze była mi bliska ze względu na wrażliwość, neurotyczność i autodestrukcyjne umiłowanie wody. Nie znałam teatru tak, jak znam go dzisiaj, byłam ogra­niczona do tego, co proponował mi Wro­cław. Choć jak się nad tym dziś zastana­wiam, to dużo ciekawych rzeczy się działo we Wrocławiu mojego dorastania. We Współczesnym zobaczyłam pierwszy spek­takl, który zrobił na mnie ogromne wraże­nie, czyli Oczyszczonych w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego. Teatr Polski proponował Lupę — Przypadki Klary. A je­śli chodzi o film, zawsze miałam zajoba na punkcie Agnieszki Holland. Pierwszy jej film, jaki widziałam to był Tajemniczy ogród oglądany na koloniach dla powo­dzian u sióstr zakonnych. Dużo chodziliśmy tam do kościoła, i to nie robiło na mnie wra­żenia, za to ten film okazał się doznaniem metafizycznym. Miałam po nim wielką zajawkę, żeby znaleźć miejsce ukryte, tajem­ne, na pewno gdzieś takie dla mnie jest, mój zaczarowany ogród. Zaczęłam oglądać wszystkie filmy Holland. Dziś jest dla mnie wzorem postawy — obywatelskiej, społecz­nej, artystycznej. To było i wciąż jest moje marzenie, żeby się z nią spotkać w pracy.

Powódź mocno cię dotknęła?

Mój ojciec miał na terenach zalanych szwalnię dżinsów i pralnię, małą fabryczkę. Woda ją zabrała. Jednego dnia straciliśmy wszystko, na czym opierał się nasz byt. To dramatyczna historia, ale nie zdawałam so­bie z tego wtedy sprawy — miałam 12 lat, jeź­dziłam BMX-em po zalanych terenach, fa­scynowała mnie woda, nie wiedziałam, jak wpłynie na życie mojej rodziny. Długo z te­go potem wychodziliśmy, ale rodzice starali się mnie chronić, żebym tego nie odczuwała za mocno. To było bardzo heroiczne z ich strony, żeby to wszystko na nowo zorgani­zować.

Ucieszyli się, kiedy postanowiłaś zostać aktorką?

Nie mieli wyjścia. Nie miałam też żad­nej tradycji rodzinnej - ani artystycznej, ani prawniczej czy lekarskiej. Miałam po prostu ciekawych ludzi do obserwowania. Tutaj jest początek fascynacji sztuką. Miałam babcię, która była przedziwną energetycz­nie postacią, tajemniczą, fascynującą i prze­rażającą jednocześnie. No i ten ogród u dru­giej babci… Gdzieś tam to się zaczęło.

Opowiedz o babciach.

Opowiem trochę przez pryzmat dziec­ka. Podzieliły się we mnie na dwa pałace - jedna była Czarną Królową, druga Białą. W jednej była tajemnica, w drugiej — idylla. W jednej ciemne korytarze, pianino, koły­sanki i bajki, które zawsze były przedziwne jak horrory. Ta babcia, mama mamy, miała niewiarygodną siłę. Jak czarownica. Było w niej coś bardzo bliskiego Camille Claudel, jej życie też miało potencjał, który został wy­kasowany przez mężczyznę. Była cała jed­nym wielkim artystycznym projektem — śpiewała i opowiadała piękne historie, ale była niejednoznaczna, z dużym zapleczem tajemnicy i złości. Miała pokój zamykany na klucz, w którym gromadziła kapelusze, ko­rale, własny, przedziwny świat. Uwielbiała słońce, ale jej mieszkanie było bardzo ciem­ne. Była aktorką życia. A druga babcia, ma­ma taty, jest jak z pocztówki — racuchy, chle­bek smażony, mięta, dbanie, karmienie, po­zwalanie na bieganie, smyranie na dobranoc. I ten słoneczny ogród. Ten ogród mi się z nią zlewa. Często do niej jeżdżę, mam dużą ro­dzinę po stronie taty, który ma trzy siostry, i tam jest zawsze dużo dzieci, cała brygada.

A wracając do studiów — zdawałam do szkoły teatralnej, alternatywą była Akademia Sztuk Pięknych, ale pragnienie aktor­stwa było tak mocne, że wiedziałam, że bę­dę próbować do skutku. Za drugim razem dostałam się do łódzkiej szkoły filmowej, która jeszcze wtedy była przed remontem, pełna zakamarków, gratów, śladów po Waj­dzie i Polańskim, dymu z papierosów Kie­ślowskiego. Sama Łódź była jednak dla mnie odstręczającym miastem. Trafiłam tam z pięknego, mieszczańskiego, zadbanego Wrocławia. Wydawała mi się miastem bru­talnym. Szkoła na szczęście mnie wciągnę­ła, więc prawie z niej nie wychodziłam. Była oazą. Dziś i szkoła, wyremontowana, rozwi­jająca się, z reaktywowanym studiem filmo­wym, ale i Łódź się bardzo zmieniły. Na lep­sze. Panuje twórczy ferment.

Już w szkole debiutowałaś na scenie, w łódzkim Teatrze Jaracza.

Najpierw robiłam zastępstwo u Pawła Łysaka jako Saszka w Iwanowie, potem byłam wiedźmą w Makbecie Mariusza Grzegorzka. Takim poplątanym gnomem w glinianej masce, demoniczną istotą. W szkole grałam w filmowych etiudach stu­denckich, uczyłam się bycia na planie, ale to jest praca z równolatkami, której wszyscy uczymy się jednocześnie — operatorzy, reży­serzy, aktorzy. Wszyscy są debiutantami. W teatrze było inaczej. Pociągał mnie, bo jest niejednoznaczny.

Czułaś się na swoim miejscu?

Zdecydowanie. Na początku bardzo du­żo mnie to kosztowało emocjonalnie, ale wchodziłam w coś w rodzaju małego transu, jak w tańcu, i gdy to się włączało, nie myślałam o tekście, o tym, co mam robić, tylko grałam. To jest wyjątkowe odczucie, jestem chyba od niego uzależniona.

W Jaraczu spędziłaś kilka lat.

Tak, ale jednocześnie próbowałam ro­bić jakieś rzeczy w Warszawie, grałam w serialu Samo życie, musiałam jakoś zarabiać. To było dla mnie szokujące i trudne do­świadczenie. Zderzenie moich idealistycz­nych oczekiwań co do zawodu z jego co­dziennością. Moje poczucie misji zderzyło się z wykonywaniem zadań „od do”. Teraz jest dla mnie naturalne, że są różne oblicza aktorstwa. Ale wtedy to było sprzeniewie­rzenie się wartościom, które wówczas wy­znawałam.

Grałaś jednak w kolejnych serialach — Hotelu 52 czy teraz w Drugiej szansie.

Gdy się oddziczyłam, zrozumiałam, że to przyjemna forma zarabiania pieniędzy. Trudna, bez prób, czasem na niedobrych dialogach, z niewielką ilością danych do ule­pienia sobie roli. Podziwiam ludzi, którzy na co dzień pracują w tasiemcowych serialach, ale nie chciałabym tego robić, bo to jednak jakoś osłabia czujność. Ale może po prostu nie umiem tego robić?

Po pierwszym serialu zagrałam w war­szawskim Nowym Teatrze w Życiu seksualnym dzikich w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego. To była odtrutka. Dostałam też propozycję ze Starego Teatru w Krako­wie, gdzie spędziłam kilka miesięcy bardzo „po krakowsku”. Ale nie byłam w stanie tam zostać — Kraków jest dla mnie jak makieta turystyczna. Codzienne przechadzki po Rynku doprowadzały mnie do wrzenia — te konie biedne, stworzone do wolności, w miejscu przebierające kopytami, w idio­tycznych nakryciach głowy… W Warszawie przynajmniej tego nie widzę. Tego absurdu, w którym człowiek ujarzmia zwierzę dla swoich korzyści, szczególnie że w dzisiej­szych czasach już nie musi tego robić. Mam nadzieję, że to będzie następny krok w roz­woju cywilizacji — uwolnienie zwierząt. Uciekłam z Krakowa, gdy zaproponowano mi udział w spektaklu w Warszawie. To nie był artystyczny wybór, tylko ludzki — wybrałam miejsce, które lepiej nadaje się dla mnie do życia. Jednocześnie grałam też w teatrze w Poznaniu, więc kursowałam przez lata między Łodzią, Krakowem, Warszawą i Po­znaniem. Muszę być w ciągłym ruchu, to jest element mojej osobowości.

A gdzie jest dom?

Nie mam domu w pełnym słowa tego znaczeniu. Symboliczny zawsze będzie tam, gdzie będą moi rodzice. Tymczasowy jest na Żoliborzu. Teatr jest trochę domem, a ro­dziną zastępczą — zespół. Ale myślę, że to jest tylko etap.

A twoja wrocławska paczka? Należą do niej mię­dzy innymi Jagoda Szelc, której nagrodzony w Gdyni debiut fabularny Wieża. Jasny dzień właśnie wchodzi do kin, i Aleksandra Terpińska, u której zagrałaś w nagrodzonych w Cannes krótkometrażowych Najpiękniejszych fajer­werkach ever.

I jeszcze kilka innych osób. Spotykamy się, gdy tylko mamy okazję, nie jest to co­dzienne spędzanie ze sobą czasu, ale jak się zdarza, jest bardzo intensywnie. To są przy­jaźnie, które nie wyobrażam sobie, żeby coś mogło zniszczyć. One też są już rodziną.

Jagoda mówi, że zrobiłaś muzykę do jej pierw­szego filmu, jeszcze gdy była na ASP.

Miałam w tym filmie też grać kobietę-ospę wietrzną, ale nic z tego nie wyszło. Spędzam długie, przyjemne godziny przed komputerem z programem GarageBand, ro­biąc sobie hobbystycznie muzykę. Jagoda zapytała, czy nie mam czegoś, więc jej wy­syłałam nagrane na podstawowy dyktafon moje brzdąkanie na pianinie zmiksowane z dziwnymi oddechami, przeszkadzajkami i szumami. Kocham grać na pianinie, nie­ustannie improwizuję, nie jestem w stanie powtórzyć dwa razy tej same melodii. Jest to dla mnie rodzaj medytacji.

Nigdy nie ćwiczyłaś gam?

Jako dyslektykowi trudno mi je zrozu­mieć. Zresztą teraz jest nowe podejście do nauki gry na pianinie, bardziej intuicyjne, na zasadzie rozegrania i ja właśnie coś ta­kiego sobie zapodałam w dzieciństwie, na pianinie babci, tej Ciemnej Damy. Opowia­dałam sobie bajki ze ścieżką dźwiękową. Wciąż pamiętam obrazy, które pojawiały się wtedy w mojej głowie.

A z Aleksandrą Terpińską jak długo się znacie?

Chodziłyśmy razem do liceum i trzy­mamy się razem od tamtych czasów. Kiedy pisała scenariusz Najpiękniejszych fajer­werków ever, nawet mieszkałyśmy razem, wynajmowałam od niej pokój.

Wracając do Paryża — masz z niego ubrania od ciotki i z lumpeksów. A jakie lubisz najbardziej?

Wygodne. To prawdziwa zdobycz na­szych czasów. Bo przecież jeszcze kilkadzie­siąt lat temu kobiety były zmuszone do no­szenia niewygodnych ubrań, które je ograniczały…

Jak Wanda, twoja bohaterka ze Sztuki kocha­nia. Elegantka z lat 40. w wąskiej spódnicy, do­pasowanym żakiecie, kapelusiku, na obcasach, z ułożonymi włosami. Spętana przez ubranie.

Ale jako Wanda wcale nie czułam się spętana. Przeciwnie — miałam frajdę, bo te wszystkie rzeczy pomagały mi w budowa­niu postaci. Najmniejszy element może dać sygnał dla wyobraźni, sygnał dla ciała, któ­ry pomoże zbudować postać. U Wandy po­magały mi te wszystkie drobiazgi — obcasi­ki, rękawiczki, torebeczki, nawet małe gu­ziczki przy mankietach. To było dla mnie przyjemne. I sądzę, że dla Wandy, dla kobiet z tamtych czasów, też. Mogły tego kobiece­go arsenału używać.

Umiesz chodzić na obcasach?

Umiem chodzić dobrze na obcasach, umiem chodzić na obcasach źle i umiem nie umieć chodzić na obcasach (śmiech). Choć na co dzień zakładam je bardzo rzad­ko. Jak ma się pracę, w której człowiek mu­si się bez przerwy przebierać, to po pracy już mu się nie chce. Wiem, że ubranie jest częścią codziennego performance’u, moc­nym narzędziem w komunikowaniu się człowieka ze światem. Czasem pobawię się niepasującymi do siebie albo wyglądający­mi śmiesznie rzeczami, ale żeby poświęcać temu więcej uwagi? Od ciotki dostałam ja­kieś stare Diory, ale jak wygląda współcze­sny Dior, nie mam pojęcia. Mam strasznie dużo ciuchów, bo nie umiem ich wyrzucać, ale w większości z nich nie chodzę. W mo­jej szafie mógłby się ubrać każdy — od dziecka po staruszka, chłopca, dziewczyn­kę, nie wiem, czy dla psa nie ma jakiegoś wdzianka. Sąsiadka trzy razy mnie nie po­znała, brała mnie za różne osoby. I to było, zanim ogoliłam głowę do Serca miłości. Ubranie mnie zmienia.

No właśnie — dla Zuzanny Bartoszek, artystki, w którą się wcieliłaś w tym filmie, zgoliłaś wło­sy. Trudne to było?

Trudno fajne, fajnie trudne. Nigdy nie miałam luźnego podejścia do włosów. Prze­ciwnie, miałam wrażenie, że to jedyna moja siła — mocne, grube, gęste włosy. Zasłania­łam się nimi przed światem. Cały czas mam zresztą te odruchy fantomowe, próbuję je zagarniać na twarz, ale coraz rzadziej. To by­ła jakaś ucieczka. Teraz wydaje mi się to śmieszne. Fajnie mieć takie doświadczenie bycia ekstremalnie odsłoniętą po byciu eks­tremalnie zasłoniętą.

Dla widzów twoja metamorfoza od elegantki do kosmitki między styczniem, kiedy miała premie­rę Sztuka kochania, a grudniem, gdy do kin weszło Serce miłości, mogła być szokująca. Reagowali jakoś?

To superdoświadczenie — patrzeć, co się zmienia we mnie, a co się zmienia na ze­wnątrz, w odbiorze przez ludzi. Daje szansę stworzenia sobie stałego gruntu. Widać, że odbiorem publiczności można sterować. Można bardzo łatwo stworzyć kogoś, kogo nie ma, i pozwolić wsadzić go w szufladę. Super, że można się temu tak łatwo wy­mknąć.

Na naszych zdjęciach jesteś zakręconą chłopczy­cą, na innych — femme fatale. Co jest ci bliższe?

Jestem tym i tym, i jeszcze paroma rze­czami po drodze. Chciałabym nigdy się nie zatrzymać, nie nazywać tego, czym chcę być. Ciągle się stawać.

A jak wybierasz role?

Wybieram? (długi śmiech) Jak aktorka w Polsce może wybierać role? Walczę o filmowe role, na których mi zależy, czasem się udaje, ale „wybierać role” to dla mnie abstrakcyjne pojęcie. W teatrze mogę z czegoś zrezygnować, ale tam zazwyczaj role wybierają mnie. Najrzadziej zdarza się, i teraz właśnie w Paryżu mam taki przypadek, że rola wynika jakoś ze mnie. Zaczy­namy z Katarzyną Kalwat pracę nad pro­jektem Extasis, koprodukcją TR Warsza­wa z Cite International des Arts. Na razie o tym rozmawiamy, szukamy inspiracji, próby w Polsce zaczną się w przyszłym ro­ku. Tekst powstaje, będzie to opowieść o trzech kobietach, o granicach sztuki i tożsamości oraz możliwościach ich prze­kraczania.

Jest jakaś granica, którą chciałabyś przekro­czyć?

Brazylijsko-urugwajska (śmiech).

*

Justyna Wasilewska — urodziła się w 1985 roku we Wrocławiu. Absolwentka Wydziału Aktorskiego PWSFTviTwLodzi. Występowała w Teatrze Jaracza w Lodzi, Starym Teatrze w Krakowie, od 2014 r. należy do zespołu TR Warszawa. W kinie można ją było zobaczyć m.in. w filmach Kebab i horoskop (2014), Sztuka kochania, Serce miłości oraz Pomiędzy słowami (wszystkie 2017)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji