Artykuły

Kurier Warszawski

Teatr Wielki dla dzieci, lecz nie dla melomanów • Bracia Grimm straszą od paru pokoleń • Czy nie lepiej, by dzieciom śpiewała Filiżanka? • Proces w Ateneum — wyrok wyda publiczność… • O chłopcu, który oślepił sześć koni • Kabaret Frico — w komplecie w Olimpijskim finale!

Listopadowe wieczory przyjmowałem na ogół z mieszanymi uczuciami. Niby nowe wydarzenia w warszawskim życiu kulturalnym, niby znane tytuły, niezłe firmy, dobre nazwiska, a jednak — gdy opuszczałem teatralne sale to kołatały mi w głowie wątpliwości czy istotnie wszystko było tak świetne i takie potrzebne, jak zapewniały komentarze w programach i notatkach prasowych. Weźmy przykład pierwszy: Z okazji Międzynarodowego Roku Dziecka Teatr Wielki wystawił operę specjalnie dla dzieci, Jasia i Małgosię Engelberta Humperdincka. Niby piękny cel! Ta troska o dziatwę — choć tylko okazjonalna — godna byłaby najwyższego uznania, gdyby…

Otóż, to! Gdyby… W Warszawie znajdują się trzy teatry dziecięce (Guliwer, Baj, Lalka), co na pewno nie jest ilością zawrotną i na pewno nie zaspokaja potrzeb młodej widowni. To fakt. Jeszcze bardziej oczywisty jest jednak fakt, że w tejże Warszawie znajduje się tylko jeden teatr operowy (pomijam bardzo specyficzną Operę Kameralną), który to w żadnym, ale to w żadnym, stopniu nie zaspokaja potrzeb melomanów, dając w sezonie zaledwie 2–3 premiery operowe na dużej scenie i operując repertuarem nie większym niż kilkanaście utworów, z których połowa to pozycje utrzymujące się na scenie od dziesięciu lub nawet więcej lat. Myślę, że w tej katastrofalnej sytuacji Teatr Wielki powinien mniej troszczyć się o nasze pociechy, a więcej po prostu o zwykłych melomanów. Jeśli bowiem nie posiada się w programie podstawowych dzieł wielkiego repertuaru (zupełny brak Ryszarda Straussa, tylko jeden — od kilkunastu lat! — Wagner, brak Donizettiego, Fidelia, Belliniego itd., wyliczać można bez końca), to wprowadzanie na scenę zakalca Humperdincka jest — delikatnie mówiąc — nieporozumieniem, bez względu na to, jaką się do tego dorobi ideologię.

W dodatku Humperdinck! Wagner dla ubogich duchem, który przelotem Baby Jagi na miotle starał się naśladować cwałowanie Walkirii… Muzyka dawno przebrzmiała i jeśli wznawiana czasem, to tylko dla najlepszych, rewelacyjnych wykonań (choćby ostatnie nagranie — z Cotrubas, von Stade, Christą Ludwig i in.), niemal już zapomniana poza niemieckim obszarem językowym. W niemieckiej mentalności bowiem nadal silny oddźwięk znajdują bajki zebrane przez Braci Grimm, nawiązujące, lub wręcz wyszukane pośród starych germańskich mitów, legend i baśni.

Myślę, że dla nas bajki te nie są tak sympatyczne i osobiście wołałem chować dziecko na pięknych — zawsze z morałem i z wdzięczną poetyką — baśniach Andersena niż na makabrycznych w gruncie rzeczy i o wątpliwej dydaktyce bajkach Grimmów. O czymże bowiem w nich mowa!… Jeśli Jaś i Małgosia, to dzieci ładują staruszkę do pieca, a gdy babcia już płonie, one radośnie śpiewają. Jeśli Czerwony kapturek, to zły wilk zjada babcię żywcem. Jeśli Królewna Śnieżka, to zła czarownica truje biedną dziewczynkę, która potem leży w trumience, póki nie przebudzi jej królewicz. Jeśli Kopciuszek, to zła macocha gnębi i szykanuje Kopciuszka, by wywyższyć własne złe i głupie pannice…

Zawsze w tych bajkach jest coś niesmacznego, zawsze starsi wychodzą albo na łotrów albo na durniów. I myślę, że puszczanie w ruch gigantycznej machiny pierwszej polskiej sceny muzycznej po to, aby pokazać jak dwoje smarkaczy ładuje babcię w ogień, można sobie było z czystym sumieniem darować. Zwłaszcza że przez to „arcydzieło” sprzed lat dziewięćdziesięciu na dużej scenie TW zobaczymy w tym sezonie bodaj już jedną tylko premierę; zdumiewająca polityka!… A przecież jeśli już koniecznie trzeba było uczcić dzieci, to należało zrobić to przy pomocy dziełka, które mogłoby również usatysfakcjonować dorosłych, przypomnieć choćby pełen wdzięku utwór Ravela Dziecko i czary.

To zupełnie inny świat, zarówno muzycznie jak i literacko! To dydaktyczna (też jednak ważny aspekt!) opowiastka o niegrzecznym dzieciaku, który niszczy sprzęty i drażni zwierzęta; opowiastka z sympatycznym happy endem. Dziecko pod wpływem snu — a może czarów? — odnajduje w sobie serce życzliwe dla innych, a w rezultacie i ono zyskuje przychylność i ciepło ze strony otaczającego je świata. Fabuła jest prosta, ale największy urok posiada nie sama treść, lecz pomysłowe ożywienie przedmiotów. uczłowieczenie zwierząt — jak na dobrą bajkę przystało. Śpiewają i Czajnik i Filiżanka, ma swoją arię Zegar, pięknie miauczą w duecie dwa Koty, pokrzykują Cyfry, zjawia się Księżniczka… cały piękny świat dziecięcych wyobrażeń, a nie to co tutaj — tu babcię łopatą do pieca!

Jasia i Małgosię przygotował muzycznie Antoni Wicherek, śpiewały m. in. Pola Lipińska (Jaś) i Urszula Trawińska-Moroz (Małgosia), a reżyserią i scenografią zajęli się Jan Wilkowski i Adam Kilian. Pewien przerost pomysłów inscenizacyjnych skutecznie odwraca uwagę dziatwy od muzyki (np. w trakcie arii Baby Jagi rozlegają się gromkie, głuszące ją brawa, jako że nad sceną płynie właśnie czarne ptactwo na nylonowych żyłkach; duet Jasia i Małgosi przepada z kretesem, bo wszyscy wpatrzeni są w filuterną wiewiórkę zalecającą się do dyrygenta itd.). Krasnoludki wymodelowano na kształt gipsowych potworków z lubością stawianych w mieszczańskich ogródkach NRD i RFN, a małe aniołki i mali muzykanci dostojnie dźwigają wielkie maski niedwuznacznie sugerujące wodogłowie. Uczciwie jednak przyznaję, że młoda widownia wydawała się być tym wszystkim wyraźnie usatysfakcjonowana. Jej sprawa.

Co do mnie, to czując pewien i niedosyt wrażeń poszedłem do Ateneum na nową premierę, na Sprawę Andersonville Saula Leritta. Amerykańską sztukę sprzed dwudziestu lat, będącą jak gdyby zainscenizowanym na scenie procesem. Chwyt doskonały (przywodzący na myśl pamiętny Huragan na Caine Wouka), wykonanie świetne, a przecież i tutaj ogarnęły mnie wątpliwości. Może już nie tyle, czy to dobre (bo dobre), ale — czy potrzebne?… ów proces w teatrze oparty jest na procesie autentycznym, jaki odbył się w Ameryce w roku 1865, wkrótce po zakończeniu wojny secesyjnej. Oskarżony był kapitan konfederatów Henry Wirtz, któremu sąd wojskowy Unii zarzucał znęcanie się nad więźniami obozu jenieckiego w Andersonville, a w rezultacie — śmierć 14 tysięcy spośród 40 tysięcy jeńców za których był odpowiedzialny. Jest prokurator, jest obrońca, jest problem: winny czy niewinny?

Znamy takie procesy aż nazbyt dobrze. Do dziś jeszcze czytamy o procesach zbrodniarzy z Oświęcimia, Majdanka, z innych obozów zagłady i do dziś — wszyscy oskarżeni bronią się tak, jak bronił się kapitan Wirtz: wypełniał tylko rozkazy. Nie był w stanie ulżyć doli więźniów, nie zależało to bowiem od niego, on jako oficer musiał po prostu być posłusznym. Obowiązek żołnierza polega przecież na tym, że — jak powiada w sztuce — nie zajmuje się polityką swych dowódców, tylko jest posłuszny. Że wykonuje wyznaczone zadania — i jest posłuszny. Ze kiedy słyszy rozkaz „do ataku!!” — jest posłuszny. I kiedy ma rozkaz pilnować jeńców — jest posłuszny. Czy zatem sąd wojskowy może skazać żołnierza za to, że wykonuje rozkazy?

Inscenizacja warszawska opuszcza zakończenie, stawiające sprawę jednoznacznie: jest winny. Sugeruje je tylko, pozostawiając (właściwie dlaczego?) margines do rozmyślania i wątpliwości, ale — nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że w sztuce — zwłaszcza w pierwszej części — argumenty obrony wydają się nad wyraz logiczne i słuszne, ataki prokuratora natomiast załamują się przy każdym nowym świadku; jego sposób prowadzenia sprawy wzbudza antypatię, natomiast postawa i wnioski obrony zyskują z czasem coraz większą aprobatę. Nawet później, gdy w II części procesu (i przedstawienia) rozważa się wreszcie aspekt moralny, problem do jakiego stopnia należy respektować rozkazy, do jakiego stopnia można zaprzedać się złu, którego się rzekomo nie aprobuje, sprawa wypływa wprawdzie na czyste wody, ale — też niezupełnie. Pozostaje do końca pewna moralna zawiesina i wszyscy rozchodzą się z częściowo tylko spokojnym sumieniem.

Pytanie zatem — czy taka sztuka była u nas istotnie potrzebna? Nie wiem, być może błędnie odczytałem sens, być może ktoś inny odniesie zupełnie inne wrażenie, jeżeli nawet jednak — to przecież nie wierzę, abym był jedynym, który odbiera ją w ten sposób. I to mnie ciut, ciut niepokoi… Spektakl reżyserował Zdzisław Tobiasz; Jerzego Kaliszewskiego oskarża Andrzej Seweryn, broni Czesław Wołłejko, a osądza — Tadeusz Borowski.

Mniej wątpliwości budzi inna premiera Ateneum — tym razem na Małej Scenie — mianowicie Equus Petera Shaffera. Wielki przebój teatrów Londynu i Nowego Jorku, sztuka świetnie odpowiadająca zapotrzebowaniu zachodniego świata na problematykę psychoanalityczną, a przy tym bardzo zgrabnie napisana. U nas psychoanalityk nie jest postacią, z którą — jak choćby w USA — obcujemy na co dzień, sztuka Shaffera obchodzi nas zatem znacznie mniej, a chwilami — roztrząsanie kompleksów i zahamowań (nie tyle pacjenta, ile psychiatry przede wszystkim) wręcz nuży i irytuje, no ale w sumie ogląda się ją jednak z zainteresowaniem.

Shaffer, stary wyga od scenicznych efektów (pamiętacie jego Czarną komedię?), wprowadził na scenę balet upersonifikowanych koni (aktorzy w specjalnie zaprojektowanych ażurowych maskach) i wprowadził nagość w miłosnej scenie dwojga młodych bohaterów (tej koncepcji trzymał się też Henryk Tomaszewski przygotowując polską prapremierę Equusa we Wrocławiu). Reżyser warszawskiego spektaklu, Andrzej Rozhin, zrezygnował natomiast z jednego i z drugiego; konie są wyłącznie poza sceną — słyszy się je, mówi się o nich naturalnie, lecz się ich nie widzi, natomiast scenę miłosną — kluczową dla spektaklu — rozgrywa jednak „w okryciach”. I okazało się, iż nie tylko nie zubożyło to sztuki, lecz nawet nadało jej jak gdyby inną, ciekawszą rangę, wprowadziło bardziej skupioną, kameralną atmosferę.

A jeśli spektakl jest kameralny i skupiony, to znaczy, że musi opierać się na aktorach. Znakomity jest w roli psychiatry Jerzy Kamas i znakomity w roli jego młodego pacjenta Michał Bajor, student PWST, któremu po tej roli wszyscy wróżą wspaniałą przyszłość aktorską! Obok nich — Barbara Bursztynowicz, Ewa Milde, Katarzyna Łaniewska, Lech Ordon, Hanna Giza…

Aktorstwo natomiast nie było nigdy i nie jest mocną stroną kabaretu Frico, którą to scenkę niestrudzony Józef Prutkowski doprowadził do kolejnej premiery. I bardzo dobrze, jako że nie dla aktorów przychodzi się do Frico, lecz po pierwsze — dla samego Prutkowskiego, który jako założyciel, dyrektor, konferansjer, etatowy poeta, reżyser i autor niemal wszystkich tekstów jest duszą, filarem i największą atrakcją kabaretu, narzucając sali ciepły klimat, oparty na bezpośredniości i wspólnej, dobrej zabawie, a także przychodzi się dla doskonałych artystów varieté.

Nowy program Frico jest programem olimpijskim (już wkrótce przecież Rok Olimpijski i zaraz potem Zimowe Igrzyska!). Satyra bije więc przede wszystkim w sport, a że jest to dziedzina Prutkowskiemu najbliższa, więc świetnie wie w co tekstami uderzać… Program zwieńczony jest naturalnie finałem, i miło było dostrzec, iż wszyscy zawodnicy biorący udział w tej kabaretowej konkurencji dostali się do finału i to w świetnej formie! Oby podobnie było z innymi — w Moskwie!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji