Artykuły

Dla siebie i dla królowej

Dzięki teatrowi patrzę na ubrania jak na kostium, a na siebie — jak na aktora w swoim życiu.

Z inspicjentką Teatru Wielkiego Teresą Krasnodębską rozmawia Karolina Sulej.

Karolina Sulej: Kiedy w pani życiu zaczęła się moda?

Terese Krasnodębska: Pierwsze, co przycho­dzi mi do głowy, to pliso­wana, długa, biała spódni­ca z cieniutkiej wełny, któ­rą mama przywiozła mi z Włoch. Poszłam do krawcowej i kazałam sobie ją obciąć przed ko­lano. To były czasy mini, początek lat 60. i dłu­gość przed kolano była i tak konserwatyw­nym wyborem. To był jednak pierwszy i ostat­ni raz, kiedy postanowiłam nosić się tak krót­ko. Od wielu lat lubię długości tylko poniżej kolan.

Najpierwsze moje wspomnienie odzieżo­we dotyczy jednak pończoch. A dokładniej pończoch firmy Patentka, grubych, baweł­nianych, w prążki. Miały tę właściwość, że się wałkowały i robiły się tak zwane obwa­rzanki na kolanach. Nie znosiłam ich, mimo że Patentka była firmą należącą do mojego dziadunia. Jestem wnuczką fabrykanta poń­czoch. Produkowane były głównie dziecię­ce, chociaż były także męskie skarpetki z wełny i bawełny. Do dziś mam kilka par. Po wojnie firmę prowadziła moja mama — wtedy już jako spółdzielnię zatrudniającą same kobiety. W pewnym momencie wchłonęła ją większa firma. Ale w tych skar­petach nadal chodzę.

A jaką część garderoby lubi pani najbardziej?

U mnie w rodzinie lubiło się małe, wią­zane pod szyją apaszki — poszetki. Ja jednak jestem maksymalistką, lubię duże połacie. Dlatego też szalenie lubię szale. Szal daje mnóstwo możliwości — możesz go zamotać, możesz udrapować jak bluzkę, wykorzystać jako ramę do stroju. Stwarza zarazem ele­gancką i lekką sylwetkę. W ogóle w stroju lubię, żeby za mną fruwało — czy to szal, czy spódnica, płaszcz, peleryna. To dodaj e syl­wetce wdzięku, smukłości.

Czy śledzi pani tendencje w modzie?

Wiem, co jest modne, ale to nie jest dla mnie wyznacznik stylu. Zresztą nigdy bym nie nadążyła za trendami, bo zwyczajnie nie znoszę chodzić po sklepach, całego tego pro­cesu mierzenia, wybierania. Jeśli jednak coś do mnie „zagada”, kupuję od razu. Wyjeż­dżaliśmy ze znajomymi do Indii i potrzebne mi były cienkie, sportowe spodnie typu tro­pik z dużą liczbą kieszeni — takie, w których można wszędzie usiąść. Znalazłam odpo­wiednie w lumpeksie za pięć złotych. We­szłam, spojrzałam na wieszak i były. Innym razem jechałam z teatrem do Omanu. Chciałam sobie kupić coś, co będzie eleganckie, ale niezobowiązujące, co się nie pogniecie, w kolorze i wzorze pasującym do stylu regionu.

Jest pani wymagająca.

A do tego nie umiem się zdecydować. Klasyczna zodiakalna Ryba. Ale wtedy, w ostatniej chwili przed wyjazdem, weszłam po drodze do Humany w mojej kamienicy — a tam wisiało czarne, krótkie bolerko z dłu­gimi rękawami, haftowane złotą nicią w kwiaty. Zdało egzamin idealnie razem z koronkowym topem i długimi, czarnymi spodniami. Nie miałabym cierpliwości do szukania takiego cacuszka w galerii handlo­wej ani też by go tam nie było. Co nie znaczy, że ubieram się wyłącznie w lumpeksach.

To szczególne zawodowe okazje, a jak się pani ubiera na co dzień do pracy inspicjenta w Operze Narodowej?

Mój uniform to czarne spodnie i czarna góra z długimi rękawami. Czerń zawsze jest elegancka, ale też dyskretna. Nie chcę się stro­ić do pracy — kostium jest na scenie, ja kieruję występami tych, którzy mają być podziwiani. Zawsze jednak do czarnego zestawu dodaję czerwony szal — dobrze się eksponuje i energetyzuje. Wiem, w co się codziennie ubiorę, i to daje mi spokój oraz poczucie odpowiedniości. Nawet na premierę ubieram się po­dobnie — tyle tylko, że założę bardziej ozdob­ną czarną bluzkę, żakiecik, a zamiast dżinso­wych spodni — z weluru czy żorżety. Może niewiele osób zauważy zmianę, ale ja ją czuję. Podkreślam odświętność chwili.

Zastanawiam się czasem, dlaczego nie­którzy widzowie nie czują podobnie.

To znaczy?

Na szeregowe przedstawienia, nie mó­wię o premierach czy świątecznych koncertach, widzowie czasem przychodzą ubrani, jakby oderwali się dopiero co od pielenia grządki. A przecież poprzez strój wyrażasz szacunek dla szczególnego miejsca, dla ar­tystów. Zachowywanie się, jakby się było ponad to, nie jest powodem do dumy. W najlepszym razie jest dziecinne, w naj­gorszym — pogardliwe. Zrozumienie kodu ubraniowego to kwestia wychowania. Wie­dzę o elegancji dostaje się w dzieciństwie.

Co to jest elegancja?

Każdy definiuje to pojęcie inaczej. Mo­im zdaniem w wytycznych dotyczących elegancji chodzi o to, żeby nie wyglądać nieko­rzystnie — śmiesznie, brzydko, nie podkreślać defektów, ale to, co dobre, a zwłaszcza — co właściwe dla pory i lokalizacji. To świado­mość systemu kulturowego, w którym się żyje, prawidłowego odczytania jego opowieści.

W rozwijaniu modowej elokwencji pomógł mi teatr. Dzięki teatrowi patrzę na ubrania jak na kostium, a na siebie — jak na aktora w swo­im życiu. Teatr pokazuje, że wszyscy gramy role — raz statysty, raz suflera, innym razem główną postać i trzeba umieć ubrać się ade­kwatnie do tego. Bo też w modzie nie jest naj­ważniejsze CO, ale JAK. Do stylu trzeba do­rosnąć — najpierw naczytać się książek, naoglądać sztuk i filmów, dać sobie czas na do­kształcenie. Mówi się, że człowiek zaczyna umieć nosić frak dopiero w trzecim pokole­niu inteligencji, co oznacza, że jego swobod­ne użycie wymaga rodzinnej tradycji nosze­nia ubrań formalnych.

A jak pani została wychowana?

Uczono mnie, żeby było z wdziękiem, ale trochę zachowawczo. Kostiumiki Chanel — to był wyznacznik swego czasu. Przed woj­ną na przykład niedopuszczalne było, żeby mama czy moja babunia wyszły bez kapelu­sza, rękawiczek, odpowiednich butów, to­rebki. Przekazały mi zrozumienie roli dress code’u i odpowiedniości. Oraz całkiem kon­kretną słabość — miłość do kapeluszy i ręka­wiczek. Mam ze dwadzieścia kapeluszy, m.in. męski czarny borsalino czy kapelusz ze słomki z ogromnym, falistym rondem, dru­gie tyle rękawiczek na wszystkie pory roku.

A jaki styl miał ojciec?

Był przedwojennym zawodowym ofice­rem i wyglądał w mundurze, jakby się w nim urodził — z szablą i koniem do kompletu. Ma­ma lubiła żartować, że gdyby nie to, jak świetnie wyglądał w mundurze porucznika, toby za niego nie wyszła. Do dzisiaj wisi w domu patent oficerski ojca ze Szkoły Pod­chorążych Piechoty podpisany w 1932 roku przez ministra spraw wojskowych Józefa Pił­sudskiego.

Tata walczył w kampanii wrześniowej 1939 roku, został odznaczony m.in. Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych, po kapitulacji był w sztabie AK, po powstaniu warszawskim tra­fił do oflagu Altengrabow, a po wojnie do wię­zienia UB w Sztumie, dopiero amnestia w 1956 roku oczyściła go w oczach komuni­stycznego państwa, ale nie chciał służyć w je­go armii. Do emerytury pracował w Ruchu. U nas w domu był duży kult wojska, bo dzia­dunio też, zanim został fabrykantem, służył w armii. Do dzisiaj się wzruszam, kiedy widzę paradę wojskową na placu Piłsudskiego. Mój tata także tutaj wyprowadzał żołnierzy.

A jak wyglądała mama?

Była słowiańską pięknością — szczupła, blond włosy, niebieskie oczy. Była w ścisłym finale konkursu Miss Polonia w 1930 roku. Podobno się mówiło, że powinna była dostać koronę Miss, zwyciężczyni zaś wcale nie miała słowiańskiej urody i zapewne w grę wchodziło kumoterstwo.

Mam takie zdjęcie rodziców z deptaka w Ciechocinku — wyglądają jak ikoniczna para z przedwojnia. On w mundurze, wyso­ki, dumny, ona w kwietnej sukience, w ka­peluszu, z parasolką. Mama była wzorem kobiecości — ale podobała mi się też jedna z moich cioć, która ubierała się w sposób artystowski — bardziej powłóczysta, zdobna, nie bała się wzorów, oryginalnej biżuterii. I miała piękne, rude włosy, które upinała jednym ruchem ręki, jakby od niechcenia, a tworzyły wręcz barokowe uczesanie.

Pani też ma rude włosy, podobnie upięte.

Kiedy noszę rozpuszczone, czuję się bardzo prywatnie. Ale pytała pani na po­czątku o wspomnienia z dzieciństwa zwią­zane z wyglądem. Mam jeszcze jedno waż­ne, związane z fryzurą. W szkole nosiłyśmy warkocze. W dziesiątej klasie razem z koleżanką poszłyśmy do fryzjera, żeby nam je obciął. Chciałyśmy być nowoczesne i doro­słe. Kiedy przyszłam do domu, od razu był raban — jak mogłam, co się ze mną zrobiło. Tylko dziadunio na mnie nie naskoczył. Przyglądał się długo, aż w końcu stwierdził: „Czego wy od niej chcecie, wygląda jak Ire­na Dziedzic”. Wtedy to właśnie ona królo­wała w telewizji. A ja miałam 16 lat i byłam załamana tym wyrokiem. Nie chciałam wy­glądać jak jakaś 40-letnia stara baba.

A jak się pani ubierała jako dorastająca panienka?

W szkole podstawowej obowiązywał satynowy fartuch podobny do tego, w jakim chodziły sprzedawczynie w warzywniakach, z wymienianym codziennie, białym kołnie­rzykiem. Do dzisiaj mam w szafie jeszcze kilka takich kołnierzyków — niektóre typu bebe, inne w stylu Słowackiego. Założę się, że niedługo znów będą modne.

Niesamowite, że pani wciąż je ma.

Dlaczego? Kiedyś wszystko robiono z bardzo porządnych materiałów. Mam w sza­fie garsonkę, którą kupiła mi babunia jakieś 40 lat temu, wciąż nie mogę się z nią rozstać. Jest w kolorze lilaróż, lejący materiał, ma baskinkę i kloszową spódnicę z kieszeniami. Małe dzieło sztuki. Ale kiedyś to była norma.

W czasach szkolnych byłam jednak ubierana skromnie. Dzieci nie powinno się różnicować — z tego biorą się potem uprzedzenia. Po szko­le można robić, co się chce. Moda — to nie był dla mnie temat, kiedy zdawałam maturę.

A co było tematem?

Co zrobić z życiem. Chciałam iść do szkoły teatralnej, ale mama stwierdziła, że wystarczy już artystów w rodzinie. Medycy­na albo prawo — powiedziała. Poszłam na pra­wo. Ale na szczęście na uniwersytecie były te­atry studenckie i tak — boczkiem, boczkiem — dostałam się tam, gdzie widziałam się w marzeniach. Teatr Wielki — Opera Narodo­wa. Zaczęłam w 1972 roku od statystowania.

Czyli najpierw była scena, a nie kulisy.

Nie przypuszczałam, że w tak poważnej instytucji mogą być statyści. A bywało, że na scenie stały tłumy, po kilkudziesięciu statystów, jak w Spartakusie czy Aidzie. W tym przedstawieniu właśnie po raz pierw­szy statystowałam — byłam ostatnią z rzędu mniszką w ostatnim akcie w obrazie „Grobo­wiec”. Wchodziłam na scenę koło godz. 22, ale przyjść musiałam tak jak wszyscy na 18 — godzinę przed rozpoczęciem. Jak się przy­szło później, to się nie dostawało kostiumu.

To jakie kostiumy miała pani szansę założyć?

Zdarzyło mi się zagrać rolę drzewa w balecie Bardzo Śpiąca Królewna. Nie był to komplementujący kostium, a twarz mia­łam pomalowaną na zielono. Raz po spektaklu nie zmyłam dokładnie nosa, brody i oczu i wyszłam tak na miasto — to dopiero było przedstawienie. Ale szybko awansowa­łam z pomniejszych zadań do roli statystki solistki. W inscenizacji Borysa Godunowa w reżyserii Jana Świderskiego, z genialnymi dekoracjami Andrzeja Kreutz-Majewskiego, w scenie koronacji są ogromne schody, a na ich szczycie carskie wrota. Na dole czekają bojarzy i lud, biją dzwony, kulminacja w muzyce, procesja kroczy po schodach, na koniec pojawia się sam car Borys. Ze spek­taklu na spektakl awansowałam coraz bar­dziej na czoło procesji, aż w końcu wylądo­wałam w pierwszej dwójce mniszek.

W operze Don Kichot, w scenie balu w III akcie, po otwarciu kurtyny, najpierw było wi­dać na pustej scenie króla i mnie — jako królo­wą. Czułam mrowienie w całym ciele, kiedy słyszałam oklaski. Oczywiście nie dla mnie, Krasnodębskiej, ale dla urody tego obrazu.

W Spartakusie byłam niewolnicą w po­wiewnej szacie, w Jeziorze łabędzim jako dama dworu miałam bogaty kostium i wspaniały kapelusz z piórem. W Don Carlosie zagrałam hrabinę dAremberg, którą Filip II wypędza z królewskiego dworu za dopuszczenie do schadzki królowej Elżbie­ty z Carlosem. W Traviacie byłam z kolei zakonnicą, szarytką. Ta rola była mi osobli­wie bliska, bo rodzice posyłali mnie do przedszkola prowadzonego przez ten zakon. Siostry chodziły wtedy w wielkich, białych kornetach, wyglądały jak białe ptaki na wie­trze. Biegałam do naszych kapeluszniczek, pokazywałam im zdjęcia „moich” szarytek z mojego przedszkola.

W 1977 roku schodzi pani ze sceny, w kulisy.

Zostałam sekretarką dyrektora admi­nistracyjnego. Nazywałam go czasem garsonkowym, bo nosiłam wtedy neutralne urzędnicze ubrania. Ale nadal statystowa­łam po godzinach. Dyrektor się martwił, że to dlatego, iż miałam za niską pensję. Ale jak ja miałam odmawiać, kiedy przychodzi­ła do gabinetu pani Maria Fołtyn, reżyser, i pytała: „Czy zechce pani wystąpić u mnie w Rycerskości wieśniaczej”? Czułam się co najmniej jak Helena Modrzejewska an­gażowana przez samego Stevena Spielberga, gdyby czas się „zapętlił”. Grałam sprzedaw­czynię kwiatów i koralików na straganie.

Po kilku latach uznała pani, że im bliżej sceny, tym lepiej. Na czym polegają zadania inspicjenta?

Inspicjent, będąc bliskim współpracow­nikiem twórców spektaklu, czuwa nad sprawnym przebiegiem prób i przedstawień. Jest jak pilot na wieży kontroli lotów albo kapitan statku na mostku, musi tak realizo­wać scenariusz oraz prowadzić zespoły arty­styczne — solistów, orkiestrę, chór, balet, ak­torów, statystów — i ekipy techniczne, żeby cały mechanizm, jaki puszczany jest w ruch, tworzył jedność. Częścią tej machiny są wszyscy wykonawcy i współrealizatorzy spektaklu oraz technicy, także na przykład garderobiani, charakteryzatorzy. Oni wiedzą, jak kogo ubrać, a inspicjent pilnuje momen­tu w partyturze, kiedy gotowe postaci oraz dekoracje, efekty świetlne i inne mają się po­jawić na scenie. Kiedy spektakl ma się za­cząć, odegrać i zakończyć. Na sygnał inspi­cjenta. Proste… „Pozostając w cieniu, inspi­cjent dyskretnie nadaje inscenizacji świet­ność i wdzięk, za które zbiera pochwały re­żyser…” — jak można przeczytać w Słowni­ku terminów teatralnych Patrice’a Pavise’a.

Ale na pewno bywa trudno.

Zawodu inspicjenta uczysz się na ży­wym organizmie, nie ma szkoły, która przygotowuje do tej pracy. Najwięcej zaś można nauczyć się na rozmaitych „cudownych ka­tastrofach” — jedna zabawna wydarzyła się w trakcie spektaklu Don Giovanniego. So­lista w głównej roli ma w II akcie moment na przebranie się i do końca przedstawienia jest w tym kostiumie. Już ma wyjść na scenę nasz Giovanni, któremu proponuję, żeby może jednak do spodni szelki założył, będzie mu wygodniej i w razie awarii — bezpieczniej. Odparł, że nie chce, nie lubi i poszedł.

Muzyka płynie, czas też — pękły mu spodnie. Szelki nawet by nie pomogły — po całości się rozpruły. Widzę, jak z każdym mo­mentem stoi w coraz większym rozkroku. Popłakałam się ze śmiechu, ale też najpierw interweniowałam. Jak tylko wyczułam mo­ment, skrył się za kulisami i szast-prast wró­cił na scenę w nowych gaciach i szelkach.

U nas dzieje się to natychmiast — czy po­trzeba agrafki, igły z nitką, grzebyka czy lakieru do włosów, mastyksu do zarostu, zmia­ny części stroju — pomoc jest na scenie w cią­gu 30 sekund. Muzyka na nas nie poczeka, a chcemy, żeby każdy widz dostawał sto pro­cent jakości — zawsze, jak na premierze.

To duży stres?

Teraz już się tak nie stresuję, czy na pewno podołam zadaniu, ale kiedy zaczyna­łam w 1982 roku, to na mojej pierwszej pró­bie dziesięć razy otwierałam mikrofon i nie potrafiłam wykrztusić słowa. Mówisz do „sitka”, ale słucha cię sto-dwieście osób.

Pani sposobem na opanowanie stresu przed spektaklem jest podobno malowanie paznokci.

Ta anegdota zrobiła się już trochę nud­na, ale… Kiedyś przed bardzo trudną pre­mierą ostatniej części Pierścienia Nibelunga, czyli Zmierzchu bogów, reżyser Au­gust Everding zażyczył sobie korekty świa­teł. Zamiast szykować się w domu do premiery, siedziałam z nim w teatrze i żeby zy­skać na czasie, zaczęłam dyskretnie malo­wać paznokcie. Jego asystent spojrzał tylko na mnie spode łba i powiedział: „Boże, wszy­scy w obłędzie, a ona sobie paznokcie robi!”.

Ale ulubione obcasy musiala pani zrzucić. Inspi­cjent nie może chodzić na obcasach.

Tak, powinien mieć płaskie „cichostępy”. Ale mam w szafie kilka par pantofli na obcasie — lubię aksamitne, z paseczkiem, na szpileczce, albo złote… „Przebywają” w sza­fie gdzieś obok „bluzki królowej Elżbiety”.

Czego?

Na jednym z naszych przedstawień ba­letu La filie mai gardée była obecna królo­wa Elżbieta II, podczas pobytu w Polsce w marcu 1996 roku. Po przedstawieniu we foyer został zaplanowany bankiet na jej cześć. Uznałam, że muszę szczególnie uro­czyście wyglądać z tej okazji. Wymyśliłam, że stosowna będzie długa czarna spódnica. Plus biała bluzka. Ale żeby nie była taka zwyczajna — kupiłam atłasową, z ogromnym gipiurowym kołnierzem, który spadał mi z ramion aż do łokci. To był jeden jedyny raz, kiedy ta bluzka „wyszła” z szafy. Gdy ubranie zaczyna karierę w takich okolicznościach, każde następne byłyby degradacją.

Wróćmy do butów.

Uwaga, będzie lokowanie produktu! Lubię m.in. firmę Rieker — noszę ich obuwie do pracy, na wizyty, ale mam też sportową, skórzaną parę. Pływałam w niej w podwodnej jaskini wąwozu Wadi Ash Shab w Oma­nie, chodziłam w nich po mulistym dnie rze­ki, która „uciekła” pod ziemię. Były całe w błocie. Wydawało mi się, że nie nadają się już do niczego, ale że jakoś nieelegancko wyrzucić takie upaprane, obmyłam je pod kranem i wystawiłam do suszenia. Okazało się, że wróciły do siebie i służą mi do dziś.

Nie lubi pani abnegacji, niedbalstwa.

W każdej dziedzinie życia, po prostu it isn’t my cup of tea, jak mówią Anglicy. To mnie drażni szczególnie jako stosunek do zawodu. Kiedy ktoś ma taką nonszalancką, lumpiarską manierę, to od razu czuć, jakby wokół płynął nieświeży zapach, chociaż wszyscy są umyci. Jestem też zmęczona tą nieustającą, ostentacyjną nowoczesnością w teatrach — wszystko teraz musi być we współczesnym wnętrzu i kostiumie, jakby ten z minionej epoki był jakiś „głupszy” albo przeciwnie — zbyt trudny dla widza. To się zapewne zmieni, bo zaczyna wiać nudą i mo­notonią... Zobaczy pani, niedługo jakiś kry­tyk napisze: co za odkrywcze przedstawie­nie! Zbójcy Schillera dzieją się w XVIII-wiecznych Niemczech, a do tego w kostiu­mach z epoki! Sensacja!

Ale brzydki zapach zdarza się nie tylko w kulturze i nie tylko jako metafora. Ludziom wciąż zdarza się nie myć, a tu niby śro­dek Europy. W Indiach, gdzie jest tragiczna bieda, ludzie rodzą się i umierają na ulicy, moje powonienie nie było narażone na stres.

Ma pani sentyment do Indii.

Już od czasu studiów! Na Uniwersytecie Warszawskim w ramach magisterki pisałam pracę na pograniczu studiów nad dyploma­cją: Indie a ruch nonalignment. Należałam też do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Indyj­skiej, na Wierzbowej. Kiedyś odbył się wie­czór poezji i ja — ubrana w sari — recytowałam wiersze Rabindranatha Tagore. Z Indii przy­wiozłam sobie kilka ulubionych szali — jeden szeroki na metr sześćdziesiąt. Mam też na­szyjnik z Kaszmiru, z księstwa Ladakhu, któ­ry teraz z upodobaniem noszę, musiał jednak poleżakować. W ogóle mam wrażenie, że swoją szafę traktuję jak piwniczkę z winami. To taki mój rezerwuar mody, z którego wyjmę to, co czuję, że już ma swój czas, dojrzało.

A jak pani przechowuje ubrania?

Mam trzy szafy. Dwie antykwaryczne, w tym jedna trzydrzwiowa z lustrem, a trze­cia we wnęce, nowoczesna, z przesuwanymi lustrzanymi drzwiami. W niej znajdują się płaszcze, kurtki, rzeczy codzienne i buty. W trzydrzwiowej są: po jednej stronie letnie bluzki, a po drugiej — zimowe. W środku suknie, spódnice, spodnie. W trzeciej misz-masz, łącznie z babuninymi lisimi kołnie­rzami. Na górnych półkach czapki i kapelu­sze. W szufladach — szale.

Mój ojciec miał nieprawdopodobny ład w szafie. Mama, kiedy chciała dać dziecku nauczkę, czyli mnie, otwierała szafę taty i mówiła: „Przyjrzyj się tylko, tak ma to wyglądać”. Wszystko poukładane, wyprasowa­ne w kant, nawet skarpetki i chusteczki. Nor­malnie jak w wojsku. Porządek musi być.

Do dziś nie lubię bałaganu ani w szafie, ani w życiu. Ale nie aż tak, żebym była spiętą pedantką… Najbardziej lubię powiewne szale, szumiące spódnice z koła bez cyrkla, sukienki w dynamicznym kolorze maliny, bluzki niewyprasowane na sztywno, spodnie nieoczywiste…

Ale lubię, żeby były wyciągnięte z odpo­wiedniej półki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji