Artykuły

Życie przeszłością prowadzi do tycia

Zadbajcie o siebie! Niech wam się nie zdaje, że wasze życie się zmieni, kiedy poznacie jakiegoś mężczyznę. Oczywiście, że się zmieni, ale nigdy nie wiadomo, czy na lepsze.

Z aktorką Ewą Kasprzyk rozmawia Dorota Wodecka 

Dorota Wodecka: Co pani tą dekadą zaczęła?

Ewa Kasprzyk: Po 17 latach pracy rozstałam się z etatem w Teatrze Kwadrat i „teraz, Marian, będę żyła jakby luksusowo”, że posłużę się cytatem.

Kultowym. Z Kogla-mogla.

I oby proroczym! Rozpoczęłam nowy etap życia, bu­rząc swoje poczucie bezpieczeństwa.

Nie po raz pierwszy.

Taka karma. 18 lat temu zostawiłam Teatr Wy­brzeże i przeniosłam się do Warszawy. Nigdy nie żało­wałam, ale ostatnio poczułam, że tkwię w artystycznej klatce. Potrzebuję teraz czegoś innego, dobrej literatu­ry, tego, co mnie jeszcze zbuduje i poszerzy mi hory­zont, wymagając ode mnie sięgnięcia po nieznane mi emocje. Po prostu dojrzałam w tym, co robię, pewną po­wtarzalność. Pomyślałam, że albo nadal będę konformistką korzystającą z przywilejów, jakie daje etat, i podporządkuję się wizji artystycznej, nie zawsze zgodnej z moim poczuciem estetyki, albo idę własną drogą. Wy­brałam. Nadszedł czas na zaczynanie od nowa.

Ile razy można?

Ile tylko się da.

Wbrew nudzie?

Też. Ale i bez kalkulowania, że koniecznie trzeba. Po prostu doświadczenia nabywane z każdym rokiem mnie akurat zmuszają do zmian.

A co ze zmęczeniem?

Ruch dodaje mi sił. Jestem w pędzie. Nawet kiedy mam wolny dzień, to wydaje mi się, że nie zdążę wszyst­kiego zrobić.

Każda dekada to przyspieszenie?

Przyspieszyłam po pięćdziesiątce. W relacjach mię­dzyludzkich słynęłam raczej z dystansu, ale zdałam so­bie sprawę, że za mną jest najmniej połowa życia i trze­ba pozwolić sobie na odpięcie gorsetu. Poczułam, że mogę się na to odważyć, bo i poczułam w sobie siłę. Wiedząc, że czas się kurczy, postanowiłam, że będę żyć dwa razy mocniej i szybciej. Będę się spotykać z ludźmi, czytać książki, których do tej pory nie przeczytałam, mówić bliskim coś ważnego, czego im dotąd nie mówi­łam, podróżować, spełniać marzenia, podejmować od­ważniejsze wyzwania artystyczne.

Mówi pani o potrzebie naprawiania relacji?

Raczej o świadomym życiu. Zaczęłam samą siebie nagradzać, bo skoro przeżyłam już tak dużo, to coś mi się od tego życia należy. 

Nagradzanie siebie to jest wielka życiowa umiejętność, prawda?

Tak, ale do tego potrzebna jest akceptacja samej siebie. Ja po pięćdziesiątce przestałam żyć do tyłu. Wcześniej grzebałam w prze­szłości i uprawiałam gdybologię. Czy dobrze zrobiłam to czy tam­to, czy dobrze spędziłam te lata, czy źle, że zrezygnowałam z cze­goś, czy warto było pójść za tym? A przecież to, co się stało, jest nie­odwracalne. Poza tym „życie przeszłością prowadzi do tycia”, jak mówi żartobliwie szczupła jak gazela Cher w drugiej części musica­lu Mamma Mia!.

Na szczęście znalazłam metodę, która uwalnia duszę od złych za­szłości.

Jaką?

Ho’oponopono. Praktykowałam ją na warsztatach w grupie lu­dzi, którzy też nie potrafili się uporać z niektórymi faktami ze swo­jej przeszłości i uporczywie do niej wracali. Był z nami mężczyzna, który przeżył wypadek samochodowy, w którym zginęło jego dziec­ko. Żona rozpamiętywała tę tragedię nieustająco i jej organizm zatruty przez myśli o śmierci został zaatakowany przez wszystkie możliwe choroby. On zaś dzięki ho’oponopono wyzwolił się z wra­cania do przeszłości i przestał w końcu obwiniać siebie o tę śmierć.

Na czym polega ta praktyka?

W bardzo dużym uproszczeniu: pleciesz dla siebie bransoletkę z miękkiej trzciny i w trakcie tej czynności mantrujesz: „Nie chcę już więcej, żeby ta osoba była w moim otoczeniu, nie chcę więcej wchodzić w relacje z tą osobą, nie chcę dłużej myśleć o niej”. Nosisz tę bransoletkę tak długo, aż poczujesz, że jesteś gotowa się uwol­nić. Mnie to zajęło około tygodnia. Bo oczywiście pojawiła się we mnie emocja, że ja jednak chcę nadal tkwić w tej relacji, pławić się w swoim smutku i nie ucinać jej, bo w nieodwracalny sposób po­zbawię się czegoś, co było częścią mego życia.

I co? Zadziałało?

Zadziałało. I do dziś uważam, że symboliczne wyrzucenie tej bransoletki do morza było jedną z lepszych rzeczy w moim życiu, bo poczułam się wolna. Praktykuję ho’oponopono do dziś.

Gest wyrzucenia poprzedzony był oczywiście pracą w głowie, bo to, co w niej siedzi, napędza nasze życie. Przyciągasz to, o czym myślisz. Byłam w próbach do Kto się boi Virginii Woolf, kiedy się dowiedziałam, że mam guza w nodze. Profesor Jarosław Czu­bak, do którego przyszłam, powiedział, że jestem ostatnią osobą, której by się spodziewał w swoim gabinecie. Byłam akurat po Tańcu z gwiazdami i weszłam do niego sprężystym krokiem, w butach na wysokich obcasach. Operował mnie przed świętami. Koledzy łapali się za głowę, że nie będzie premiery, bo to przecież poważna operacja. Ale wróciłam do teatru po dwóch tygodniach. Na zdjęcie szwów poszłam w szpilkach. Przez półtora roku prze­szłam trzy operacje i ani przez moment nie pomyślałam, że je­stem out, Kasprzyk to już koniec, nie dasz rady wrócić do formy. Mimo że nagle poczułam się wykluczona swoją niepełnospraw­nością i musiałam korzystać z usprawnień dla niepełnospraw­nych, to w głowie zbierałam się do tego, że zrobię coś, czym zno­wu udowodnię, że mogę tańczyć i śpiewać. I zrobiłam spektakl o Dalidzie, w którym hulam po scenie wraz z czterema zabójczo przystojnymi, młodymi i uzdolnionymi tancerzami. I to jest moja siła i moje zwycięstwo.

Moja koleżanka po podobnej operacji jak moja popełniła samo­bójstwo. Uznała, że skoro nie będzie mogła być alpinistką, to jej ży­cie się skończyło. A ja wciąż widzę życie przed sobą. I nawet mam nadzieję, że wrócę do boksu.

Dlaczego panią pociąga? Jest brutalny.

Nie lubię siłowni, a boks to siłownia w pigułce — wyrabia szyb­kość, sprawność, gibkość. I uwalnia dużo złych emocji.

Rozumiem to uwalnianie na worku treningowym, ale z drugą osobą?

Nie sparingowałam dużo, więcej czasu poświęcałam na tre­ning. Brałam udział w charytatywnej walce z Iwoną Guzowską, ale już na walki w klatkach się nie zgodziłam. Za duży hardcore. Za na­mową mojego trenera pojechałam do Tajlandii trenować tajski boks, bo skoro się powiedziało A, trzeba powiedzieć B. Spędziły­śmy tam z córką miesiąc, który okazał się totalnym uwolnieniem dla psychiki i ciała. Czułam się fantastycznie, bo okazało się, że po pięćdziesiątce poznałam siebie z innej strony. Byłam szczęśliwa, że wciąż stać mnie na przekroczenia siebie. Z każdego wyjazdu do­brze jest wrócić z odpowiedzią, po co się pojechało. I tu odpowiedź była prosta.

Jaka?

W tej podróży uwierzyłam w siebie. W to, że jestem silna, że dużo mogę, że wszystko mogę.

Ta wiara w siebie pozwoliła mi wrócić do sprawności. Przydało mi się to doświadczenie, bo za moment będę robiła film o tematy­ce bokserskiej.

Czasami, kiedy nie mam już siły i czuję, że mnie przerasta ciągły napływ rzeczy do zrobienia, myślę: „Boże, czemu nie rzucić wszyst­kiego i nie wyjechać do Tajlandii?”. Tylko z moim ADHD twórczym niedługo bym tam wytrzymała. Jestem uzależniona od działania i grania.

Bo to pozwala pani ukryć swój smutek?

Być może taki styl życia pozwala się z nim uporać, a przy­najmniej go zamaskować. Już jako dziewczyna byłam pesymistycz­nie i nihilistycznie nastawiona do świata. Czarnowidztwo było mo­ją specjalnością, rozczytywanie się w Stachurze, Baudelairze. Kwia­ty zła i czarna rozpacz. Udało mi się to przepracować, ale przecież człowiekowi charakter nie zmienia się radykalnie.

Jestem bardzo otwarta na ludzi, ale lubię chodzić swoimi ścieżkami. I odczuwam w sobie pociąg do osób balansujących na krawędzi.

Gdzie pani ich spotyka?

Wszędzie. Jest ich mnóstwo, dziwnie do mnie lgną i zwierzają się ze swojego pokiereszowanego życia.

Podejrzewam, że w pani zawodzie bardziej przydają się doły niż euforie.

Zawodowo doły są bardzo wskazane, ale w życiu wolę jednak euforię. Negatywne przeżycia tylko pogłębiają naszą zdolność do empatii, choć bywa ona niekiedy bardzo trudna. Kiedy przez dwa miesiące przygotowywałam się do roli Dalidy, bałam się, że poko­na mnie jej smutek. W końcu nazywana była „divą smutku”.

Trzech byłych jej mężczyzn popełniło samobójstwo, a w końcu i ona ode­brała sobie życie.

Marzyła o miłości, rodzinie, zwyczajnym domu, a ludzie za­zdrościli jej kariery, pieniędzy i urody. Ci, którzy nie egzystują w grupach, bo nie chcą być mierzeni jej miarą, siłą rzeczy skazani są na samotność. Amy Winehouse, Whitney Houston, Michael Jackson, Prince. Samotność na szczycie, ucieczka w barbiturany, narkotyki i wielki smutek.

Zastanawiam się nad zamknięciem na dziesięć dni w odosob­nieniu.

Na vipassanie?

Tak. Może to jest dobry sposób na przepracowanie siebie, swo­jego smutku. Chociaż może to nie jest smutek? Może po prostu re­fleksja, dokąd to wszystko zmierza... Mam świadomość, że nagle wszystko się może zawalić. Przecież to jest moment, pstryk — jak zgaszenie lampy. Ale nie mówmy o tym.

Pani babcia mówiła, że nie ma dnia, żeby nie myślala o swojej zmarłej ma­mie.

Mam to samo. Mam zresztą w domu coś w rodzaju ołtarzyka pamięci ze zdjęciami rodziców. Palę na nim świeczki, wspominam. Czasem płaczę.

Moja mama była trochę smutna i zdystansowana, w przeci­wieństwie do ojca, który był baaardzo towarzyski. Był dyrektorem szkoły. Kochały się w nim wszystkie pielęgniarki i nauczycielki. Po nim mam trochę urwisowski charakter, by nie przyjmować się spe­cjalnie życiem, tylko żyć. Był jedynym mężczyzną w życiu mamy, zresztą jej nauczycielem. Miała 18 lat, kiedy za niego wyszła. Dla niej poświęcenie się dla rodziny było najważniejszym zadaniem w ży­ciu. Długo nie mogłam się po jej śmierci pozbierać. Najgorsze jest, że nagle nie możesz zadzwonić i poskarżyć się matce.

Rozumiem.

Ale dzwoniłam. Chciałam po prostu usłyszeć jej głos. Kiedy umarł tato, to dzwoniłam także do niego, by posłuchać, jak mówi o zostawieniu wiadomości na automatycznej sekretarce.

Nagrywała się pani?

Wiele razy. Bo jak nagle przestać dzwonić, kiedy dzwoniło się codziennie? Opowiadałam o tym, co się wydarzyło, co będę robić. I potem nagle koniec, nie ma. Śmierć dziecka czy śmierć matki zry­wa więzy, które są ponad wszystkim. Nie wiem, czy z kimkolwiek jest się w stanie osiągnąć taką bliskość. Do dziś mam w kontaktach numer i ojca, i mamy. Jakoś nie chciał się wykasować…

W Bellissimie gra pani matkę dorastającej i pięknej córki. Kobietę, która niebawem umrze. Chwytającą się życia. I kiedy czytam, że w tym czasie umierała pani mama, zastanawiam się, jak pani w ogóle radziła sobie w ta­kiej dwoistej sytuacji?

To rzeczywiście było surrealistyczne i bolesne. Miałam na gło­wie burzę doczepionych loków, niczym Violetta Villas, których nie mogłam zdejmować. I po zdjęciach, które kręciłam w szpitalu, wsia­dałam do samolotu i w pełnej charakteryzacji leciałam do Stargar­du do szpitala do mamy. Była już wtedy na morfinie. Strasznie chu­da i słaba. Brałam ją na ręce…

Była piękną kobietą. Wspaniałą, dobrą matką. Z trojgiem mojego rodzeństwa mieliśmy cudowny wielopokoleniowy dom. Marzyłam, że uda mi się taki stworzyć, ale życie zweryfikowało te marzenia. Mo­ja córka chodzi własną drogą, a mój model życia sam się stworzył.

300 kilometrów odległości to sposób na trwały związek. To pani słowa.

Czyli to działa. Nadal jestem mężatką. Nie zostałam rozwódką mimo tych 300 kilometrów od 18 lat.

Dlaczego pani nie chce? To jakiś stygmat?

Kobiety wychodzą za mąż, bo się zakochują, a kiedy się odkochują, to się rozwodzą i często znajdują sobie drugiego męża, po­dobnego do poprzedniego. Mnie wystarczy jeden.

Śmieje się pani teraz.

Nie wiem, może powielam jakiś wdrukowany po rodzicach schemat.

Na czym polega wsparcie tak oddalonych małżonków?

W momentach trudnych możemy zawsze na siebie liczyć. To najważniejsze, prawda? Poza tym moje łóżko jest moim łóżkiem. Ja nigdy nikogo nie pytam, kto z kim śpi i dlaczego.

Jednak buduje pani swój wizerunek metodą wkładania kija w mrowisko.

Nie, ja go nie buduję. Tylko ludzie, głównie media, przenoszą mój wizerunek sceniczny do realności. To, że podejmuję w mediach albo na scenie tematy kontrowersyjne dotyczące seksualności, gender, związków, starości, nie znaczy, że opowiadam o swoim do­świadczeniu. Jeśli w programie Dobrenocki rozmawiam z seksu­ologami o operacji punktu G, to nie znaczy, że ją przeszłam. A dzwoni potem do mnie z dziesięć koleżanek i pytają, gdzie się te operacje robi, a ja nie mam pojęcia.

Czytam o sobie, że Ewa Kasprzyk pokazała w Tańcu z gwiazda­mi tyłek, Ewa Kasprzyk pręży biust na ściance, Ewa Kasprzyk ma młodszego kochanka, Ewa Kasprzyk powiększyła sobie punkt G. Czasami idę do sądu i wygrywam sprawy, ale głównie wtedy, gdy ja­kiś dziennikarz narusza dobre imię moje lub mojej rodziny.

Cóż, mam wizerunek taki, jaki mam, niewiele ma on ze mną wspólnego, ale tak jak powiedziałam w wywiadzie dla „Wprost”, wo­lę się kojarzyć z seksem niż z geriatrią.

To swoją drogą dość misyjny wizerunek.

Też to do mnie dotarło. Szczególnie po telefonie od jednej pa­ni, która powiedziała mi, że chciałaby założyć firmę promującą dziesięć rzeczy, które powinna mieć kobieta a la Ewa Kasprzyk. Oczywiście biorę to dopiero pod rozwagę. Na pewno pokazuję ko­bietom, że nie trzeba się wstydzić swojego ciała, swojej cielesności bez względu na to, czy się jest grubym, chudym, chorym, czy nie­śmiałym. Może trzeba trochę przekraczać siebie?

Skąd brać odwagę?

Chyba wynosi się ją z domu. Mój ojciec całe życie powtarzał mi: „Nie bądź przeciętna”. Nie chciał dla mnie życia, jakie wiodą zwykli zjadacze chleba. Dlatego dopingował mnie do bycia nieprze­ciętną, co się zwykle wiąże z życiem burzliwym, ale ciekawym.

Co w nim jest ważne?

Upór? Intuicja? Czterokrotnie zdawałam do szkoły teatralnej, bo czułam, że aktorstwo to jest moja pasja. Mama mówiła mi wprawdzie, że aktorka musi być ładna i zgrabna, ale ona wyobraża­ła sobie, że aktorki to są tylko takie, jakie widziała w telewizji. Bab­cia uszyła mi na egzamin sukienkę w grochy z białym kołnierzy­kiem. Dostałam na egzaminie cztery dwóje. Ale kiedy zobaczyłam w komisji tych wszystkich wielkich aktorów -—Andrzeja Łapickiego i znudzonego Wojciecha Siemiona, to straciłam pewność siebie. Z Andrzejem Łapickim spotkałam się potem na planie Dziewcząt z Nowolipek. Pytał reżyserkę Barbarę Sass, skąd wzięła taką wspa­niałą dziewczynę.

Po tym debiucie dostałam mnóstwo propozycji, ale uznałam, że chcę urodzić dziecko. Z jednej strony miałam w sobie niepokój, że wypadnę z obiegu, a z drugiej pewność, że w tym momencie moja córka jest dla mnie najważniejsza. Bywało, że wydawało mi się, iż to koniec, Kasprzyk się skończyła, ale wtedy najczęściej wyjeżdża­łam, resetowałam głowę, a po powrocie okazywało się, że moje czar­nowidztwo się nie sprawdziło.

Kobiety 50 plus bywają przezroczyste.

Nie wiem, dlaczego my sobie to robimy.

My?

My same spychamy się na margines. Oczywiście nie wszystkie. Ale kiedy dzieci są odchowane, z mężem jest, jak jest, to wymyśla­my sobie niańczenie wnuków, ogródki działkowe i wystawanie w kolejkach do lekarza. Każdy naturalnie jest uwarunkowany swo­ją pozycją społeczną i tym, na ile może sobie pozwolić, ale na obo­zie jogi spotkałam się z kobietami, które wcale nie są artystkami, nie są milionerkami, ale zapieprzają te asany, aż miło popatrzeć. Ćwiczą regularnie i daje im to zadowolenie. Jeżeli w moim życiu by się okazało, że nie mogę się zajmować sportem ani aktorstwem, to ja się nauczę, kurwa, haftować artystycznie. I będę zajmować się czymś, co będzie moją pasją.

To jest klucz do szczęścia?

Tak sądzę. Kiedy byłam na kongresie kobiet, odniosłam wra­żenie, że kobiety, z którymi rozmawiałam, chciały się ode mnie do­wiedzieć, jak żyć, by być szczęśliwą. Miały nadzieję, że nasze spo­tkanie odmieni ich życie. Oby tak było.

Dlaczego w ogóle tak myślą?

Na tej samej zasadzie jak każde spotkanie z innym człowie­kiem może coś w naszym życiu zmienić. Moje też może być dro­gowskazem dla kobiet, poradą, nie wiem, może pocieszeniem w trudnym momencie. Ale jeżeli ja im powiem, że bywało mi w ży­ciu ciężko, ale wierzyłam, że mogę się spod tego ciężaru wygrze­bać, to i one uwierzą, że trudna karma nie zdarza się tylko im. Bo ludzie nas, aktorów, bardzo idealizują. Znają nas z okładek maga­zynów, z ekranu kinowego albo z telewizji i myślą, że nie wiado­mo jakie mamy to życie. I dopiero kiedy staje się ze sobą face to face i burzy barierę typu ekran czy rampa teatralna, to można się szczerze porozumieć.

I co pani mówi tym kobietom?

Żeby przestały się tak bardzo martwić o mężczyzn. Oni sobie dadzą radę. Mówię im: „Martwcie się o siebie. Zadbajcie o siebie. Niech wam się nie zdaje, że wasze życie się zmieni, kiedy poznacie jakiegoś mężczyznę. Oczywiście, że się zmieni, ale nigdy nie wiado­mo, czy na lepsze. Rozwijajcie swoją potrzebę realizacji. Nie mam na myśli biegania do kosmetyczek i wstrzykiwania sobie botoksu, tylko poświęcanie czasu sobie. Choćby i na to, żeby nic nie robić. I wyjdźcie z kieratu i przekonania, że cokolwiek musicie, bo jeśli bę­dziecie o tym myślały, to nic tylko umierać”.

I przestańcie rozmyślać o swoim wieku. Ja tego nie robię, cho­ciaż media i reklamy uporczywie starają mi się przypominać, że je­stem po drugiej stronie. Nie znoszę babrania się w tematach o nie- trzymaniu moczu, międlenia o menopauzie czy wysłuchiwania o co- rega tabs. Może mam w sobie niechęć do rzeczy, które się kojarzą z fizjologią i niedoskonałościami życia dorosłego? Widziała pani Pozycję obowiązkową?

Film o kobietach w okolicach najmniej sześćdziesiątki rozczytujących się w Twarzach Greya i próbujących ożywić swoje życie erotyczne i uczu­ciowe?

Tak. Świetnie mi ten film zrobił, nie tylko z powodu Dianę Keaton i Jane Fondy. One bawią się swoją dojrzałością, seksualno­ścią i jeszcze ciągle mają ochotę na przygody. W Polsce takie po­dejście do życia długo jeszcze się nie przebije, bo żyjerny w czasie skostniałego mózgowo średniowiecza. U nas podobnego przełomu dokonuje Ula Dudziak, która mówi o swoim przyszłym ślubie w wieku 75 lat. O budowaniu domu i zaczynaniu od nowa. O tym, że mężczyzna jest cudowny i wspaniały, a spotkała go grubo po sześćdziesiątce. Czyli przede mną wszystko, co najlepsze.

Naprawdę nie myśli pani o swoim wieku?

Nie. Ale kiedy spotykam swoich rówieśników, to myślę: „O Bo­że, jak oni się postarzeli”. Oczywiście sądzę, że oni mają to samo przekonanie względem mnie.

Nie widzi pani w lustrze?

W lustrze widzę coraz mniej, co uważam za jedną ze zdobyczy starzenia się. Nie mam zmarszczek, bo ich nie widzę.

A inne korzyści pani dostrzega?

Całe mnóstwo. Kiedyś sądziłam, że z każdą dekadą coś się nie­odwołalnie kończy, ale dziś czuję, że się zaczyna. I nie myślę z trwo­gą o następnej dekadzie, bo może uda mi się bezboleśnie w nią wejść. Ja nigdy nie celebruję urodzin. Wypadają 1 stycznia, więc po sylwestrze wszyscy są skacowani i nikt nie ma siły na celebrację. Pa­lę i gaszę świeczki na torcie i bawimy się dalej.

Tego dnia urodziła się Mieczysława Ćwiklińska, wielka aktorka. Mój mąż się śmieje, że to jakiś znak i niechybnie skończę jak ona. Zmarła na scenie, grając w sztuce Drzewa umierają stojąc

*

Ewa Kasprzyk  — (ur. w 1957 r.), aktorka filmowa i teatralna

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji