Artykuły

Artystę trzeba tulić

Rozwiodłam się za prababcię, babcię, matkę i za siebie. Przerwałam tę sztafetę pokoleń.

z Zuzanną Łapicką rozmawia Michał Nogaś

Michał Nogaś: Zacznijmy od deklaracji. Będzie szczerze jak na spo­wiedzi?

Zuzanna Łapicka: Tak. Budzi pan zaufanie.

Zatem: dlaczego przez tyle lat nie słuchała pani Janu­sza Głowackiego, który wręcz zmuszał panią do pisa­nia?

Uważałam, że nie mam talentu pisarskiego, a jedyne, co potrafię, to opowiadać anegdoty. Wydaje mi się zresz­tą, że właśnie w tym kierunku od zawsze się kształciłam.

Co to znaczy?

Gdy byłam mała, o wiele bardziej interesowały mnie rozmowy przy stoliku dorosłych niż zjeżdżalnia czy zabawa z rówieśnikami w piaskownicy. Właściwie całe dzieciństwo spędziłam przy takich sto­likach. W Chałupach, w Związku Literatów Polskich, w SPATiF-ie. Słu­chałam i uczyłam się opowiadać — miało być szybko i z puentą.

Tadeusz Konwicki, przyjaciel mojego ojca, był mistrzem świata w tej dziedzinie i gdy ktoś za długo przemawiał, on poganiał ręką, żeby już zmierzać do finału. Gromadziłam w sobie te wszystkie anegdoty i dzieliłam się z przyjaciółmi. Kiedy Głowacki raz za ra­zem przekonywał mnie: „Zuziu, pisz, a nie opowiadaj”, myślałam, że nie wypada, że to przecież prywatne opowieści.

Niecałe dwa lata temu Głowa spotkał mnie na ulicy, to było wkrótce po tym, jak usłyszałam okrutną diagnozę. Rak. Zmartwił się i od razu: „Pisz książkę, bardzo cię proszę, to musi być twój głos”. Wtedy pomyślałam, że to już czas. Bo przecież, gdy człowiek umie­ra, to jedynym, co po nim zostaje — mówiąc szczerze — są dwie, trzy dobre anegdoty, kilka ciepłych wspomnień.

Ja całe życie — świadomie — byłam w cieniu artystów, ale dzięki temu byłam świadkiem setek ciekawych zdarzeń, postanowiłem je zanotować. To, co widziałam jako córka aktora, żona aktora, przy­jaciółka aktorów i reżyserów, asystentka, kierowniczka w teatrze i telewizji. Całkiem sporo się tego w sumie nazbierało.

Świadomie wybrała pani życie w cieniu innych?

Od dziecka widziałam, co oznacza bycie artystą. Wieczne zma­gania, wieczne niespełnienie, wszystko okupione niepokojem i nie­ustannie poddawane ocenie. Ojciec mnie prawie błagał, żeby mi nigdy do głowy nie przyszło zostać aktorką. Mama bardzo go w tym wspierała — dodawała, że aktorka musi mieć urodę i bez ogródek da­wała mi do zrozumienia, że nie mam się po co pchać na scenę.

Dziś jestem im za to obojgu wdzięczna, oszczędzili mi wielu upo­korzeń. Bo mnie się bycie twórcą głównie z tym właśnie kojarzy.

Mówi to pani jako wieloletnia obserwatorka pozascenicznego zachowania Andrzeja Łapickiego?

I jego znajomych. Tam nic nie było za darmo, nawet sukces był szeroko komentowany i od razu poddawany surowej ocenie. Ojciec bardzo przeżywał wszystkie recenzje. Potrafił całymi dniami chodzić nieszczęśliwy, bo ktoś gdzieś napisał jedno nieprzychylne zdanie.

Ale już jako nastolatka wiedziałam, że za żadne skarby nie pój­dę pracować do biura czy banku. Złapałam bakcyla artystycznego świata i chciałam w nim funkcjonować, ale na drugim lub nawet trzecim planie. Przez dziesięć lat byłam kierownikiem literackim w teatrze u Andrzeja Strzeleckiego, potem w Telewizji Polskiej, gdy była jeszcze jako tako znośna. Udawało mi się, bo miałam własną, latami podpatrzoną instrukcję obsługi artystów.

Która brzmiała jak?

Artystą na początku trzeba się zachwycić. Bo on inaczej więdnie.

Objąć?

Objąć, bo to są ludzie niepewni. Zachwyt jest sprawą koniecz­ną. Przecież sukces Andrzeja Wajdy, to, że u niego grali najwięksi, polegał właśnie na tym — co jako żona Daniela Olbrychskiego wie­lokrotnie widziałam — że on na planie nie patrzył w monitor, ale na aktorów i się nimi zachwycał, nawet gdy coś szło nie tak. I w taki delikatny sposób się do nich zwracał.

„Pięknie, pięknie! Tylko, wiesz, tu jeszcze coś lekko zmień i bę­dzie wspaniale”. Który reżyser dziś tak pracuje z aktorami? Podglą­dałam Wajdę i innych, a potem udało mi się do telewizji zaprosić najbardziej opornych twórców. Byłam ich opiekunką i terapeutką.

Proszę wymienić tych najciekawszych dorosłych z pani „kręgu”. To nie musi być od razu sto nazwisk…

To może skupię się na wakacjach w Chałupach? Spotykaliśmy się tam co roku. Przy stolikach siadali Konwiccy — Tadeusz i jego żona Danuta, graficzka, ilustratorka książek, siostra Jana Lenicy. On zresztą też przyjeżdżał z ówczesną żoną Teresą Byszewską. Był Hen­ryk Tomaszewski, wybitny grafik, była Teresa Pągowska, nasz polski Francis Bacon, wspaniała malarka. Siadywał z nami Janusz Warmiń­ski, dyrektor Teatru Ateneum, siadywała królowa Aleksandra Śląska, Kalina Jędrusik ze Stanisławem Dygatem, byli Teresa i Andrzej Trza­skowscy z małym synkiem Rafałem, Erwin Axer, Janusz Głowacki, utalentowane malarki siostry Wahl. Przyjeżdżali Kazimierz Kutz i Jan Englert. Ma pan rację, długo by wymieniać, uzbierałaby się setka…

Zachowały się z tamtych czasów zabawne zdjęcia ze spotkań ca­łego tego towarzystwa w Cafe Zatoka. Robili tam przegląd prasy. W pewnym momencie w Chałupach pojawił się wreszcie kiosk Ru­chu, ktoś pędził więc o poranku po gazety, a potem wspólnie zasia­dali nad „Trybuną Ludu”, jakby to był co najmniej „New York Ti­mes”, i komentowali artykuły.

Strach pomyśleć, jak wyglądały te poranki przed pojawieniem się kiosku.

Wszystko było obmyślone. Mój dziadek Borys Łapicki, profe­sor prawa rzymskiego z Łodzi, w tym samym mniej więcej czasie spędzał wakacje w pensjonacie w Juracie. Robił zapasy, a potem wracając do Warszawy, wyrzucał z okna pociągu, który nie zatrzy­mywał się w Chałupach, paczkę gazet dla mojego ojca. A potem ca­ła ekipa zbierała się, by czytać „Przekrój” czy „Ty i Ja”. Mnie ta mi­łość do papieru została do dzisiaj, nie umiem czytać prasy w sieci.

Mała Zuzia przyglądała się przez wiele lat tym wszystkim znanym ludziom i…

Nie podejrzewałam, że można uprawiać jakiekolwiek inne przy­datne ludziom zawody. Bo przecież — co bardzo niesprawiedliwe — le­karze, architekci, kierowcy autobusów, ci wszyscy, bez których byśmy sobie w życiu nie poradzili, raczej nie trafiają na tak zwany świecznik Wszyscy interesują się głównie kolorowymi ptakami.

Z czasem zaczęłam zazdrościć koleżankom i kolegom ze szkoły, że ich ojcowie wracali do domu na obiad o 16. U nas rytm dnia był cał­kowicie zaburzony. Ojciec rano długo spał, więc musiałam po cichu, na palcach wychodzić do szkoły. Wracał późno, rozmawiał z mamą do 1 w nocy. Żyliśmy w dużej mierze na nocną zmianę. Czułam się, jakbym mieszkała w jakimś cygańskim taborze. Ojciec nie sprawdzał mi lekcji, nie chodził na wywiadówki, wszystko na opak

A koleżanki czegoś pani zazdrościły?

Urody ojca, wszystkie bardzo chciały go poznać. Ale jednocze­śnie ciągle śmiały się z tego, że on w filmach całuje jakieś obce ko­biety, i lubiły pytać mnie na przerwach, co ja na to. Największą traumą mojego dzieciństwa były niedzielne wieczory, kiedy wyświetlano filmy, w których mój ojciec namiętnie całował się z Kaliną Jędrusik Błagałam matkę, by pozwoliła mi nie iść w poniedziałek do szkoły.

O Kalinie Jędrusik czy o Tadeuszu Konwickim myślala pani jako o cioci i wujku?

Tadeusz zawsze zaznaczał w kolejnych dedykacjach, że jeste­śmy rodziną. Z Jeremim Przyborą byliśmy skoligaceni naprawdę — przez babkę Łapicką. Uważałam, że przyjaciele ojca to wielka ro­dzina, innej nie miałam, mama i tata stracili bliskich w czasie wojny. Więcej panu powiem — ja byłam przekonana że wszyscy aktorzy na świecie to moja rodzina. Pamiętam lato w Chałupach, gdy zmarła Marilyn Monroe. Towarzystwo zamarło — jak to powiedzieć Kalinie? Jędrusik przychodziła na plażę późno, koło południa, wcześniej szła po szampana do spożywczaka, mówiąc biednym Kaszubom przy la­dzie, że ona się w tym napoju kąpie. A oni jej wierzyli. Gdy przyszła wiadomość o śmierci amerykańskiej gwiazdy, wszyscy od rana za­chodzili w głowę, jak delikatnie Kalinie powiedzieć, że Marilyn, któ­rą kochała, odeszła. Obawiano się, że Jędrusik przeżyje załamanie nerwowe. Byłam pewna, że Monroe to jakaś rodzina Kaliny.

A pani mama?

Mama nie pracowała, zajmowała się domem. Ojca to cieszyło, on był pod tym względem mocno XIX-wieczny, uważał, że miejsce żony jest przy mężu. Do końca życia był tej ideologii wierny, cyto­wał swojego ukochanego Fredrę, który głosił, że „mężczyźnie wszystko dozwolone”, a kobieta ma siedzieć i czekać. No to mama robiła obiad i zawsze bardzo się starała, by po ugotowaniu zupy od­powiednio dobrze wywietrzyć nasze 50-metrowe mieszkanko, bo ojciec nie znosił zapachów gotowania.

Bawiło mnie, że tabloidy po śmierci ojca rozpisywały się, jaki to niby wielki majątek po sobie pozostawił. A to było ciągle te 50 me­trów w bloku z lat 50. Nie był zachłanny, uważał, że i tak wiele od ży­cia dostaliśmy. Żyliśmy skromnie i choć ojciec tak dużo grał, to ja w zasadzie do dziś nie wiem, na co te pieniądze szły. Może na kwia­ty dla pięknych blondynek? Na pewno też na samochody, które uwielbiał kupować, choć dla niego szczytem luksusu była Toyota. Koszule nosił szyte na miarę, miał ze dwie marynarki tweedowe, i to w zasadzie wszystko — a mówiono o nim, że jest mistrzem elegancji.

Mama każdą rozmowę telefoniczną zaczynała od słów: „Ach, An­drzej bardzo źle się czuje i w ogóle nie mamy pieniędzy”. Wiele ra­zy prosiłam ją, by przestała narzekać, ale ona uważała, że to zaklę­cie, które sprawi, że nikt nam nie będzie zazdrościł. A najbardziej bała się ludzkiej zawiści.

Przepraszam, że dopytam. Co to znaczy, że ojciec wydawał pieniądze na kwiaty dla pięknych blondynek?

No, to chyba od dawna nie jest tajemnicą, że ojciec flirtował z ak­torkami, z którymi pracował? Najczęściej, jak podejrzewam, między 17 a 19, gdy docierał do teatru, a jeszcze nie wychodził na scenę.

Okienko romansowe Łapickiego?

Ja oczywiście nie wiem, co się działo na planach filmowych, tam go z mamą nie odwiedzałyśmy. Pewnie ku radości partnerek… Ojciec kochał, nazwijmy to eufemistycznie, flirtować, a za atrybut elegancji uważał bukiet kwiatów. Mama była od niego o dwa lata starsza, wte­dy to było dużo. Wspólnie tuż po wojnie chodzili na tańce — w Łodzi i w Warszawie. Ona lubiła bawić się i potańczyć, miała wielkie powodzenie, co ojca doprowadzało do furii. Aby go trochę dowarto­ściować, sama sugerowała nieraz, że ojciec ma jakiś romans. Chciała, by poczuł się bardziej męski. Tym samym dała mu przyzwolenie na późniejsze występki. Z czasem nawet ja uznałam, że to naturalne!

Ale czemu się dziwić? Ojciec był najprzystojniejszym polskim ak­torem, połowa kobiet się w nim kochała.

Rozmawiał z panią o pierwszych miłościach?

Przestrzegał mnie. Kiedyś powiedział: „Wolę, żebyś szlochała z rozpaczy, niż cicho płakała w poduszkę”. Długo zastanawiałam się, co miał na myśli.

Co?

Ojciec uważał, że nie powinnam wychodzić za mąż z rozsądku, bo nuda mnie zabije. Na kolegów ze studiów tylko machał ręką. Pewnie dlatego w końcu przedstawiłam mu przyszłego zięcia, Da­niela Olbrychskiego, który na pewno do nudnych mężczyzn nie na­leży. Gdy zaczynaliśmy być razem, w zawodowej hierarchii stał wyżej od ojca. Wybrałam kolorowe życie, i to życie mnie później po­karało. Łatwo nie miałam. A dziś, gdy wreszcie żaden mężczyzna mi nie zagraża, mimo choroby osiągnęłam spokój.

Co to znaczy, że żaden mężczyzna pani nie zagraża?

Po tatusiu podobali mi się tylko przystojni i atrakcyjni. A każdy taki był zagrożeniem — mógł odejść, mógł zranić, mógł upokorzyć. Bar­dzo nie chciałam powtórzyć losu mamy, która całe życie podporząd­kowała ojcu. Lubię mówić, że rozwiodłam się za prababcię, babcię, matkę i za siebie. Przerwałam tę sztafetę pokoleń. Bez mężczyzny czuję się wyzwolona, przy mężczyźnie natychmiast wchodzę w rolę mat­ki, staję się Piętaszkiem. Nie umiem wymagać, usuwam się w cień.

To się Danielowi Olbrychskiemu w pani spodobało?

Jak na spowiedzi, bo tak się umówiliśmy, panu powiem. Wbrew temu, co się często mówi, Daniel nie był kobieciarzem. To mój ojciec zwracał uwagę na piękne nogi, Olbrychskiemu podobało się, gdy w oczach kobiety widział zachwyt. To wydawało mi się bar­dziej bezpieczne. Chociaż ostatecznie, jak wiemy, nieco się pomyli­łam. Pojawiły się inne kobiety, które potrafiły się zachwycić i nasze małżeństwo po dwudziestu latach się rozpadło.

Daniel jest mężczyzną, który długo pozostaje pod wrażeniem, jakie zrobił na kobiecie. Był zaprzeczeniem ojca. Nie był też obłudny, zawsze walił prosto z mostu. Związał się z opozycją. Ryzykował wiele, mógł nie dostać paszportu, ale miał to gdzieś. Szedł do kościoła św. Anny i czytał wiersze, był odważniejszy od ojca, to bardzo mi się w nim podobało.

Ślub był we Francji.

Zostaliśmy parą w 1977 roku, pobraliśmy się rok później. Jeździ­liśmy do Francji, bo Daniel — aktor Wajdy — był tam rozchwytywany. A ja, po romanistyce, byłam bardzo przydatna. Podczas pierwszego wyjazdu Daniel zaproponował: „Weźmy ślub w konsulacie”. Świad­kiem miał być Wołodia Wysocki, ale nie dojechał, więc w tej roli wy­stąpiła Marina Vlady. Była wówczas gwiazdą światowego formatu. Powiedzieliśmy sobie „tak” w lutym 1978 roku. Wkrótce potem wrócili­śmy do Polski, trzy lata po ślubie urodziłam Weronikę. Zaraz potem Jaruzelski wprowadził stan wojenny. Daniela znów wzywali do Fran­cji, gdzie miał podpisane kontrakty. Poleciał w styczniu 1982 roku ra­zem z Krysią Jandą. Ja zostałam, bo nie chcieli dać mi paszportu.

Mój mąż, trzydziestoparoletni Słowianin w rozkwicie urody, szyb­ko poczuł się w Paryżu bardzo samotny i zaczęły się wokół niego kręcić gwiazdy z Anouk Aimée na czele. I wtedy — nagle — przyszła wiadomość, że możemy z córką lecieć do Fran­cji. Śmieję się do dziś, że chyba jakiś ubek czytał francu­skie tabloidy, gdzie rozpisywano się o romansach Ol­brychskiego. Ale w rzeczywistości to Claude Lelouch, u którego wówczas grał Daniel, działał przez Amnesty In­ternational. Ściągnęliśmy do Paryża Magdę Umer z sy­nem, pomagali nam Krysia Zachwatowicz i Andrzej Waj­da, przyleciał Rafał, syn Daniela — i pod Paryżem w wy­najętym domu stworzyliśmy swoją małą ojczyznę. Oka­zało się, że obok mieszkała Irena Krzywicka z synem, więc przyjeżdżali do naszej miejscowości Kazimierz Bran­dys z żoną, Jacek Kaczmarski, Agnieszka Holland, Jacek Bieriezin z Anką Kowalską. Śmialiśmy się, że założyliśmy niczym w czasach Wielkiej Emigracji nie Hotel, ale mo­tel Lambert.

Skręcało mnie z zazdrości, gdy opisywała pani herbatki u Ru­binsteinów, gdy w kuchni siedziała pani z Nelą, żoną pianisty, i Grace Kelly, księżną Monako.

I ona pewnego dnia zaczęła mi się zwierzać, że jej córka ro­mansuje z synem Belmondo, i co ja na to? Była bezpośrednia. Sie­działa w tej kuchni Rubinsteinów — Artur uczył wtedy Daniela grać na fortepianie do roli von Karayana — w beżowej plisowanej spód­niczce, perłach i w koczku. W notesiku notowała polskie przepisy kuchenne Neli Rubinstein. Było coś wzruszającego w tym widoku. Pytała, ile coś trzeba gotować, a ile podsmażyć.

Chyba się nudziła w tym Monako…

Na pewno. Ale w Paryżu miała mieszkanie przy Avenue Foch, tuż obok Rubinsteinów, i często do nich wpadała. Pewnego dnia siedzimy, a Artur odbiera telefon. Mówi, że dzwoni Marlena Dietrich. Zaczęła mu się chwalić, że właśnie ubezpieczyła swoje nogi na milion dolarów. Na co Artur do nas szeptem teatralnym: — Nie dałbym ani centa.

A czy w tym pełnym blichtru świecie możliwa jest pani zdaniem przyjaźń?

Jest. Przyjaźń ojca z Konwickim, 60-letnia, była prawdziwa, wzorcowa, nawet jeśli co jakiś czas prawili sobie złośliwości. Dzień nie mógł się obyć bez jednego, dwóch telefonów i wspólnej kawy. Wspól­nie oglądali świat do późnej starości.

Ja od 40 lat przyjaźnię się z Krysią Jandą i Magdą Umer. Mag­da jest dla mnie jak siostra, poznałyśmy się przez Daniela, idzie­my razem przez życie. Krysia bardziej zbliżyła się do nas po śmier­ci męża Edwarda Kłosińskiego, jej małżeństwo było tak udane, że ona w sumie nie potrzebowała bliskich przyjaciółek. One obie są wspaniałymi artystkami, a ja — ta dziewczyna z cienia — pełnię funkcję katalizatora. I, jak pan widzi, to się udaje. No i jeszcze Ar­tur i Wojtek, moi przyjaciele z tak zwanego normalnego świata. Zadedykowałam im książkę. Z pierwszym przez lata pracowałam w telewizji, drugi jest wspaniałym lekarzem stomatologiem. Są ze mną codziennie, pomagają w chorobie. Świat, szczęśliwie, nie składa się jedynie z artystów.

Co robi pani córka?

Zaraz po maturze wyjechała do Nowego Jorku. Nie chciała po­wtórzyć mojego losu, osoby ciągle nazywanej „córką Łapickiego” i „żoną Olbrychskiego”. I udało jej się, jest odważną nowojorską singielką, robi karierę w przemyśle modowym, uwolniła się od rodzin­nego przeznaczenia.

Tęskni się?

Bardzo. Ale miłość nie polega na tym, że kocha się dla siebie. Jest szczęśliwa w mieście, w którym ja pewnie nie umiałabym żyć. Lubię to powiedzenie: „Daj korzenie, a potem skrzydła”. Mam wrażenie, że mi się to udało.

Już po rozwodzie, a jeszcze przed wyjazdem córki związała się pani z Telewizją Polską. Potrafiła się pani tam odnaleźć?

Z początku nie, ale nie miałam wyjścia. To były zu­pełnie inne warunki od dotychczasowych — teatralnych, cieplarnianych. Rozwiodłam się z Danielem na moją prośbę. Nie wypadało mi być na jego utrzymaniu. A w te­atrze dostawałam na rękę 800 złotych, ciężko było za to przeżyć. W TVP zlecono mi przygotowywanie progra­mów kulturalnych, ale one — w nowej rzeczywistości — za­częły znikać jeden po drugim. Bo to się nie sprzedawało. Spełniły się słowa Agnieszki Osieckiej, z którą lata temu oglądaliśmy we francuskiej telewizji jakieś beznadziejne teleturnieje i variétés. Mówiła: „Zobaczysz, że to do nas przyjdzie”. No i przyszło… Zaczęłam produkować te no­we kolorowe formaty, które być może nie do końca mi pasowały, ale podchodziłam do tego profesjonalnie. Trzeba było zrobić festiwal w Opolu i mieć pięć milionów widzów — proszę bardzo, robiłam.

W tej upolitycznionej instytucji nigdy zbyt łatwo nie było, uda­ło mi się przeżyć różne opcje, ale ostatniej nie byłam już w stanie wytrzymać. Do tego doszła choroba.

Najpiękniejszy moment w Telewizji?

A to mnie pan zdziwił tym pytaniem.

Nie byłam jeszcze na etacie, gdy zrobiłam w Opolu z Magdą Umer — jako jej asystentka — koncert „Zielono mi”. To było w 1997 roku, zaraz po śmierci Agnieszki Osieckiej. Bałyśmy się tego amfi­teatru, nie wszyscy byli przekonani, że należy to robić tak od razu. Magda cała się trzęsła, kazała mi być ze sobą na scenie, a nie za ku­lisami: „Musisz mnie trzymać za rękę, bo ja tam umrę. Przecież to nie jest widownia piosenek Agnieszki”.

Pomyliła się.

Też tak uważam, na pewno pan pamięta, co się działo, gdy Ania Szałapak śpiewała Chwalmy Pana. Cały amfiteatr stał, śpie­wał razem z nią, rytmicznie klaskał. To było niesamowite, jak gdy­by UFO wylądowało w Opolu.

Pamiętam, że po koncercie siedziałam z Magdą w jej pokoju w hotelu i ona bez przerwy przez godzinę płakała. Byłyśmy szczę­śliwe, że to się udało.

Czy grupa wykonawców męskich naprawdę upiła się tego wieczoru na scenie, co sugerował przekaz z bezlitosnych kamer telewizyjnych?

Troszkę. Kruszonem, nie ponczem. Nie będę tu winić inspi­cjentów, któryś z artystów musiał coś dolać… Pamiętam doskonale te „przebitki”, o których pan mówi, ale dzięki temu to wszystko by­ło takie prawdziwe. To było bardzo w stylu Agnieszki, gdyby była z nami na scenie, też by się pewnie lekko wstawiła. Myślę, że jej duch był w tym kruszonie.

Ten opolski koncert to było jedno z wielu pożegnań z przyjaciółmi. Za kim pani tęskni najbardziej?

Bardzo tęsknię za Tadeuszem Konwickim, ciągle chcę wpaść do Bliklego, żeby z nim porozmawiać przez chwilę. Niby był mru­kiem, a takie od niego biło niebywałe ciepło.

Tęsknię za Januszem Głowackim. I choć nie widywaliśmy się za często, czułam jego uważne spojrzenie skierowane w moją stronę.

Tęsknię za Agnieszką. Nie tylko za człowiekiem, ale i za jej ta­lentem. Ileż ona by dzisiaj miała tematów do opisania! Cierpią­ce drzewa w Białowieży, współczesnych biznesmenów, miłość w czasach tej naszej obecnej zarazy. O, za Jeremim Przyborą też tęsknię — on też nauczył mnie tego, że świat wewnętrzny, du­chowość są najistotniejsze, tylko to odróżnia nas od innych, od każdego innego człowieka.

I rodzice, to naturalne. Ojciec mi zawsze mówił, gdy rozma­wialiśmy przez telefon: „Wszystko będzie dobrze”. Bardzo mi te­go brakuje.

Rozumiała pani ostatnie życiowe decyzje taty?

Nie byłam jakoś specjalnie zachwycona, ale wiedziałam, dla­czego postanowił ożenić się z młodszą od siebie o ponad pół wie­ku kobietą. On po prostu odrzucał starość. Dla niego to było upokorzenie, na które się nie godził. Jak to kiedyś napisał Cze­sław Miłosz: „Przemijanie — jestem przeciw”.

To było dość brawurowe, ale myślę, że wynikało też z ogrom­nej samotności ojca po śmierci mojej mamy, bo choć ja bardzo starałam się przy nim być, nie byłam w stanie zastąpić mu żony. A on żądał obecności non stop, tak jak to kiedyś zapewniała ma­ma. Ożenił się z młodą dziewczyną, która — co normalne — miała swoje zawodowe ambicje, a to się ojcu za szczególnie nie podo­bało. Jak napisałam we wstępie do Dzienników ojca, które nie­dawno się ukazały, jego nieuchronne rozczarowanie tym mał­żeństwem wynikało z tego, że dziś nie ma już kobiet skrojonych na XIX-wieczną modłę. Ale jeśli jeszcze przez jakiś czas był szczę­śliwy, to dlaczego miałabym to oceniać?

A za Krzysztofem Kieślowskim? Tak pani pięknie pisze w książce o wa­szej wieloletniej znajomości, wręcz przyjaźni.

Bardzo. Być może w ogóle powinnam wymienić go jako pierwszego? Wydaje mi się, że on tam gdzieś nade mną czuwa cały czas. Powiedział mi kiedyś: „Ty jesteś dobrym człowiekiem i dobrą bohaterką na film, ale dobrego człowieka tak trudno za­grać”… Straszliwie mnie te jego słowa ucieszyły, bo ja często szpanowałam, udawałam cyniczną, bo tak może w tym środo­wisku było trzeba, a on zajrzał głębiej. Mówił zawsze mało, ale w punkt. Myślę, że dostrzegał znaki, których inni nie byli w sta­nie zauważyć, tak mocno zwracał uwagę na sprawy metafizycz­ne, że aż go to męczyło.

Przez wiele lat rozmawialiśmy często i zapewne dzięki temu ja tak szybko zrozumiałam, dlaczego on w Cannes powiedział, że przestaje robić filmy. Wtedy w konkursie głównym był jego Czerwony i wszyscy byli przekonani, że Krzysztof otrzyma Zło­tą Palmę. Ale jury nagrodziło Quentina Tarantino. Kieślowski wtedy zrozumiał, że to przełom, że do głosu dochodzi na świecie zupełnie inne kino. I on się z tym kinem ścigać nie będzie.

Nie zapytałem pani jeszcze o to, czy czuje się pani patriotką.

Tak. Ale mój patriotyzm to — jak mówiła Agnieszka Osiec­ka — tęsknota za ławeczką w Alejach Ujazdowskich, a nie jakiś ruch polityczny czy konkretny przywódca mniej lub bardziej utalentowany. I mój patriotyzm to tęsknota za tymi wspaniały­mi ludźmi, którzy odeszli. Za Januszem Głowackim idącym Kra­kowskim Przedmieściem w Warszawie.

*

Zuzanna Łapicka — romanistka, dziennikarka, felietonistka, producentka. Przez lata związana z Teatrem Rampa w Warszawie, a następnie z TVP, gdzie była szefową redakcji rozrywki i oprawy. Matka Weroniki, przez 20 lat żona Daniela Olbrychskiego, ukochana córka Andrzeja Łapickiego. Przyjaźni się z Krystyną Jandą i Magdą Umer. Właśnie ukazała się jej książka Dodaj do znajomych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji