Artykuły

Rządzę ciałem

W balecie nawet mały paluszek musi wyrażać uczucie.

Z tancerkami Beatą Książkiewicz i Natalią Wawrzyniak rozmawia Aga Kozak.

Miałam wielkie szczęście, że moja naturalna ekspresja taneczna została dostrzeżona przez moją mamę — mówi Beata Książkiewicz. — I że ona tak pokierowała moim rozwojem, iż mogłam zostać artyst­ką baletu. Dzieci trzeba obserwować, żeby ich nie za­szufladkować i na przykład nie spełniać swoich marzeń. Mama zauważyła, że tańczę, słysząc każdy dźwięk mu­zyki, a miałam trzy-cztery latka. Ja też, patrząc na dzie­ci, zauważam te, które mają taką wewnętrzną motywa­cję i naturalną potrzebę tańca.

Aga Kozak: Na co trzeba zwrócić uwagę?

Beata Książkiewicz.: Często dziecko, słysząc muzykę, improwizuje i nie krępuje się tego. Sprawia mu to radość. Większość dzieci ma to coś, co niedostrzeżone ginie. A można to rozwijać od wczesnego wieku! Trafiłam jako sześciolatka do ogni­ska baletowego prof. Hildebrandt-Pruskiej w Poznaniu, a potem do szkoły baletowej. To najlepsza droga, dlatego też, tworząc 20 lat temu swoją prywatną szkołę baletową, zdecydowałam, że będą do niej przyjmowane dzieci od trzeciego do czwartego roku życia. To jest taki cudowny, złoty wiek dziecka, dobry moment, żeby rozpocząć. 

Czy można zostać tancerką bez zaangażowania rodziców?

B.K.: Dziecko samo się nie przyprowadzi do szkoły. W tym za­wodzie potrzebne jest tak wiele, żeby dojść do sukcesu. Jeżeli nie idzie w parze i pracowitość dziecka, i oddanie rodziców — to to się może nie udać.

Często małe dzieci zaspokajają marzenia rodziców…

B.K.: Ale jeśli zabraknie im takiej prawdziwej wewnętrznej mo­tywacji, to odpadną. Bo kiedy człowiek dojrzewa, dorasta, jest tyle pokus dookoła. A tu odpadają kino i miłe wyjścia z koleżankami.

Natalia Wawrzyniak: U mnie też rodzice dostrzegli tę kiełkującą pasję i miłość do tańca. Jako małe dziecko z koleżankami, kuzynkami urządzałam przedstawienia i ciągle chciałam w nich tańczyć. Akurat tak się zło­żyło, że w Poznaniu została właśnie przez panią dyrektor otwarta Szkoła Tańca i Baletu „Fouette”. Rodzice znaleźli ogłoszenie w ga­zecie i stwierdzili, że spróbujemy. Miałam wtedy sześć lat, byłam więc starsza niż dzieci, które teraz przyjmowane są do naszej szko­ły. Oczywiście, że czasem chciało mi się wyjść z koleżankami, za­miast jeździć na próby. Zajęcia odbywały się trzy-cztery razy w ty­godniu po południu, w dzień chodziłam normalnie do szkoły.

Czy ktoś w twojej rodzinie miał coś wspólnego z tańcem?

N.W.: Babcia bardzo chciała, chodziła nawet przez chwilę na gim­nastykę artystyczną, ale mieszkała poza Poznaniem. U nas w domu zawsze była muzyka. I rodzice zawsze mnie do tańca zachęcali. Kiedy pojawia się jakiś kryzys, rodzice często mówią dziecku: „Jak nie chcesz, to nie!”. Moi zawsze mnie wspierali i byłam wychowana w takim du­chu, że jak coś się zaczęło, to jakiś etap się powinno zakończyć. Dzię­ki nim pokonywałam te moje zwątpienia i jak tylko je przechodziłam, to sobie nie wyobrażałam, żebym mogła robić w życiu coś innego.

B.K.: U mnie w rodzinie w pokoleniu pradziadka była primaba­lerina opery lwowskiej. Mój tato świetnie śpiewał i tańczył, bo jego babcia była nauczycielką i dyrektorką takiej dużej szkoły wiejskiej pod Poznaniem, gdzie sama tworzyła spektakle teatralne: pisała li­bretta, szyła kostiumy. Tato od najmłodszych lat grywał wszystkie męskie role. Pamiętam ten magazyn kostiumów z domu dziadków — przebierałam się za krasnoludki. Mama z kolei też zawsze intere­sowała się sztuką, teatrem i świetnie tańczyła. Rodzice wspierali mnie, ale starsze pokolenie patrzyło sceptycznie, bo było coś pejo­ratywnego w zawodzie baletnicy. Wiem, że mama dosyć długo ukrywała przed dziadkami, że zaprowadzi mnie do szkoły baleto­wej. Z czasem wszyscy się z tym pogodzili.

Miała pani tutu?

B.K.: W moich czasach nie było tak pięknych różowych kostiu­mów, tiulowych spódniczek. To nie one, ale sztuka nas do siebie po­ciągała. A potem następowało trudne zetknięcie już z pracą w sali baletowej — czasami dla dziecka nie do końca jest to zrozumiałe, bo ono przecież przychodzi tańczyć, a tu nagle się okazuje, że jest usta­wiane do drążka — takie były wcześniej metody — trzeba stać półtorej godziny i napinać mięśnie. Nie wszystkie dzieci to wytrzymywały.

U pani w szkole też się tak pracuje?

B.K.: Ze względu na malutkie dzieci — inaczej: chcemy im zapew­nić radość tańca. Nasz program pozwala im się rozwijać, pokony­wać różne trudności, poznawać nowe elementy, ale jednocześnie cały czas pozwalamy dzieciom na realizowanie się w tańcu w spo­sób kreatywny. Natalia trafiła więc do trochę innej szkoły niż ja.

N.W.: Najważniejsze było przekazanie miłości do tańca, więc to właśnie robiłyśmy na zajęciach, tańczyłyśmy. Oczywiście było to podbudowane nauką techniki baletowej, ale w sposób dostosowany do wieku. Moje pierwsze zetknięcie się z baletem było wspaniałe! Co było dla pani w tym tańcu takiego wspaniałego, że przeżyła pani te go­dziny przy tym drążku?

B.K.: Jakaś magia, trudno to określić. Przede wszystkim cieszyła mnie muzyka poważna i wyrażanie tej muzyki przez ruch, to, że moż­na władać własnym ciałem świadomie. I to, że przez ciało można też wyrażać emocje związane z muzyką, z nastrojem. Kiedy wejdzie się na ten wyższy etap wtajemniczenia, technika jest tylko drogą do wy­rażania pewnych uczuć na scenie. Warsztat jest ważny i ważna jest precyzja ruchu, ale technika sama w sobie nie jest sztuką.

N.W.: Ja od małego chodziłam z rodzicami do teatru, zachwyca­łam się tym. Dlatego chciałam tańczyć. A dzieci teraz, nawet jak nie mogą pójść do teatru, to najlepsze spektakle obejrzą na YouTubie. To też inspiracja i motywacja! Potem owo władanie ciałem stało się też moją pasją. Pokonywanie własnych barier, granic. Dla młodych tancerzy techniczne wyzwania — podniesienie wyżej nogi, zakręce­nie większej liczby piruetów — też są bardzo satysfakcjonujące, bo naocznie mogą zobaczyć efekt swojej pracy.

Pani Beato, chciałabym zapytać o szkołę w Moskwie.

B.K.: Studiowałam w GITIS-ie, czyli Instytucie Sztuki Teatralnej. To jest jedna z najstarszych uczelni w Europie, która ma znakomi­ty wydział choreografii i pedagogiki baletowej. Spędziłam tam sie­dem lat — skończyłam studia, potem napisałam doktorat. Moimi mistrzami byli najlepsi, na przykład Raisa Struczkowa, primabale­rina Teatru Bolszoj, profesor Tamara Tkaczenko, specjalistka tań­ca charakterystycznego. Raisa Struczkowa uczyła nas, że w balecie nawet mały paluszek musi wyrażać uczucie. Pamiętam do dziś jej każdy arabesąue, gdzie wydłużała się za palcami dłoni, jakby sięga­ły czegoś… i tym ozdobnikiem snuła opowieść. Jako doktorantka odbyłam staż w Teatrze Bolszoj. Widziałam Maję Plisiecką przy drążku w ostatnich jej latach, widziałam legendarną Galinę Ułanową podczas prowadzenia prób z solistami, m.in. Jekateriną Maksimową i Władimirem Wasiljewem. Zrozumiałam też wtedy, że na­uczanie sztuki baletu to jest wielka misja, wielka odpowiedzialność, która spoczywa na pedagogu, bo może on stać się albo mistrzem, autorytetem, albo złą kartą w życiu ucznia.

Czy to nie jest przypadkiem dość bezlitosny zawód?

B.K.: Przede wszystkim do tego zawodu powinno się wybierać dzieci z idealnymi warunkami fizycznymi, predyspozycjami anato­micznymi. Wszystkie pozycje baletowe są wykonywane na bardzo wykręconych nogach. Jeśli dziecko ma akurat taką budowę bioder, która nie pozwoli osiągnąć w przyszłości tych wykręconych pozy­cji, to nie powinno trafiać do baletu. Nie powinno się popełniać błę­dów na początku drogi, przy przyjmowaniu dzieci do profesjonal­nych szkół. Bo to może wyrządzić krzywdę fizyczną dziecku.

Taniec to też hart ducha. To umiejętności, które dzieci nabywa­ją od najmłodszych lat — pokonywanie trudności, uczenie się wiary w siebie. Rodzice często podkreślają, że dzieci, które były bardzo wstydliwe, rozkwitają w szkołach baletowych.

Ale też się załamują. Ostatnio głośno było o samobójstwie uczennicy.

B.K.: Choć dyscyplina, której uczymy, jest trudna, to metody nie mogą być przemocowe. Nie jest tajemnicą poliszynela, że tacy peda­godzy istnieją — i w sporcie, i w szkołach baletowych, i w zwykłych li­ceach. Nie każdy człowiek może być nauczycielem. Trzeba do tego za­wodu mieć nie tylko kwalifikacje, ale też predyspozycje! Cierpliwość choćby, bo dziecko ma prawo nie wiedzieć, zapomnieć, nie zrozumieć. Mamy być wsparciem. Zastraszanie i metody, które budują niepewność, mogą odnieść przeciwny skutek. Taki toksyczny nauczyciel nie powinien być dopuszczany do szkoły — ogromna jest tu więc odpo­wiedzialność całej kadry. Dzieci i rodzice muszą sygnalizować, że coś jest nie tak. Nie musimy kopiować starych metod „nauczania”, bo nie ukrywam, że tak też nas kiedyś uczono. Spotkałam na swojej drodze i wspaniałych nauczycieli, i tych toksycznych. Poniżanie, wyszydza­nie, krzyk były ich metodami. A to nie ma nic wspólnego z dyscypli­ną. Dzieci kochają dyscyplinę: zasady, granice, czują się bezpiecznie, wiedząc, co jest dobre, a co złe. Ale nie przemoc — fizyczną czy psy­chiczną. Takie postępowanie nie jest niepedagogiczne, jest nieludzkie!

A nasza sztuka ćwiczy nie tylko ciało, ale także duszę i charak­ter. Uważam, że dzieci, które mogą jej dotknąć, lepiej pokonują ży­ciowe problemy w przyszłości. Stąd mój pomysł na akcję „Dzieci tańca”. Nie wszystkie dzieci mogą realizować się w tej pasji, mając talent. Dzieci z domów dziecka, ze środowisk zagrożonych — tam też przecież są przyszli tancerze! W sali baletowej nie widać różnic społecznych. Wystarczy dobrze pracować, być zdołnym, chcieć dą­żyć do sukcesu. W naszą akcję zaangażowało się mnóstwo osób do­brej woli, między innymi Krystyna Mazurówna, Ewa Wycichowska, obecne pokolenie młodych tancerzy i choreografów. Ale też osoby ze świata aktorskiego, które jakiś kawałek swojej historii związały z tańcem: Mateusz Damięcki, Paulina Damięcka, moja córka We­ronika Książkiewicz, Kasia Bujakiewicz… Chcemy podczas warszta­tów wyłonić dzieci, które mają szansę na sukces w tym zawodzie. Chcemy, by trafiły do profesjonalnych ośrodków, by miały możli­wość osiągnąć w przyszłości profesjonalny poziom, stać się zawo­dowymi tancerzami, artystami baletu. Żeby miały nie tylko szansę na ciekawe życie zawodowe, ale też szansę na lepsze życie w ogóle. Zbieramy fundusze na stypendia edukacyjne. Edukacja tancerza to wieloletni proces, przynajmniej dziewięcioletni, a my chcemy, żeby już we wrześniu pierwsze dzieci rozpoczęły edukację. Będziemy tak długo pomagać, aż nasi podopieczni się usamodzielnią.

Taniec tańcem, ale słychać, że pani ma misję edukacyjną.

B.K.: Edukacja przez taniec jest laboratorium twórczym. Cieszę się też, że Natalia, która była moją uczennicą i bardzo dobrą tancer­ką zawodową, już od kilku lat stawia kroki też jako pedagog tańca.

I to się wzięło z tej szkoły po godzinach?

N.W.: W gimnazjum i liceum kończyłam zajęcia w szkole o go­dzinie 15, a na 19.15 szłam na zajęcia z tańca. Zostawałam tam do 21.30. Mieszkałam poza Poznaniem, więc musiałam dojeżdżać. Mój balet to też poświęcenie rodziców, którzy mnie odbierali, dowozi­li… Później krążyłam już sama autobusami, tramwajami, pociągami. Późno wracałam do domu, a następnego dnia normalnie na 8 szłam do szkoły. Lekcje odrabiałam pomiędzy albo po powrocie. W szkole baletowej — około trzech godzin tańca: taniec klasyczny, taniec współczesny, taniec charakterystyczny, repertuar klasyczny, akrobatyka — tancerz musi być wszechstronny. W soboty również mieliśmy kilkugodzinne zajęcia.

B.K.: Zawsze miałam poczucie, że brakuje mi czasu na naukę dla dzieci, bo przyjeżdżają do nas na parę godzin trzy-cztery razy w ty­godniu. W państwowych szkołach, w których też pracowałam po­nad 20 lat, mieliśmy dzieci na zajęciach codziennie, i też nam bra­kowało czasu. Dlatego też musiałam stworzyć taki program, by w krótkim czasie uzyskać efekty. W wakacje mamy obóz baletowy i intensywny kurs w czasie zimowych ferii.

Wydaje się, że to katorżnicza praca! Bez ustanku! Jak więc dba o siebie ar­tystka baletu?

N.W.: Jak się jest dzieckiem, to się o tym nie myśli. Później wraz z dorastaniem, z dojrzewaniem trzeba zacząć uważać. Pokutują ste­reotypy — że baletnice się głodzą. Przecież my się godzinami rusza­my, musimy jeść!

B.K.: W naszej szkole prowadzimy akcję promującą zdrowe od­żywianie się. I nie chcemy, żeby to była dieta, chcemy, żeby to była norma. Uczymy się czytać etykietki na produktach spożywczych, dokonywać dobrych wyborów przy zakupach żywności, budować zdrowe nawyki.

N.W.: Zdrowe odżywianie weszło mi w krew, jest dla mnie czymś oczywistym. Nie jem niczego, co jest wysoko przetworzone!

B.K.: Uczniowie poznają historię baletu, tworzą własne scena­riusze do wymarzonych spektakli baletowych. Projektują kostiumy. Dobrą tradycją w szkole jest chodzenie na spektakle baletowe: kil­ka razy w roku dzieci zaprowadzamy do Teatru Wielkiego. Ogląda­my wspólnie spektakle, potem je omawiamy. Nasze dzieci, nawet jeśli w przyszłości nie będą tańczyć na profesjonalnej scenie, to bę­dą wspaniałymi odbiorcami tej sztuki.

Pani znalazła czas na to, żeby urodzić dzieci. Kiedyś to było niemożliwe?

B.K.: Baleriny XIX-wieczne czy największe baleriny XX wieku po­święcały się i nie rodziły dzieci. Panowała ogromna konkurencja, za plecami wybitnej baleriny czekały w kolejce następne — młode, uta­lentowane. Oddanie swojej dominacji, chociażby na kilka miesięcy, powodowało, że na swoje miejsce trudno było wrócić. Już tak nie jest. Prawie wszystkie wielkie polskie baleriny mają dzieci. Tancer­ki w tamtych czasach, bezdzietne, często umierały w samotności. Współczesna kobieta musi sobie radzić i z pracą, i z wychowaniem dzieci — nasz zawód nie jest inny.

Joginki ponoć łatwiej rodzą. A tancerki?

B.K.: Nasza sprawność fizyczna, codzienny trening w pokony­waniu bólu nam na pewno pomagają. Kiedyś usłyszałam zdanie, że jak raz poćwiczysz na puentach, to będziesz wiedziała, jak się rodzi. Ale to nieprawda. Może kiedyś, gdy nie było wkładek sylikonowych, to bardzo bolało. Owe wkładki są jak balsam dla stóp, dopasowują się do ich kształtu. Ta najnowsza technologia bardzo ułatwiła pracę w technice na puentach.

Jak baletnica czuje swoje ciało?

B.K.: Wydaje mi się, że pewne rzeczy wykonujemy pod­świadomie. Że wypracowany przez lata gorset mięśniowy, któ­ry obudowuje kręgosłup, nie pozwala nam na przykład na brzydkie siedzenie, garbienie się. No, chyba że leżymy na ka­napie — nogi do góry, żeby odpoczywały — w dresie, to wtedy rozluźniamy swoje ciało. Ale tak życiowo? Nie wyobrażam so­bie, żeby uczennica ze szkoły baletowej szła ulicą, zamiatając nogami, zgarbiona. Mówię im: „Jesteście w treningu prawie 24 godziny na dobę: kiedy wstajecie rano, przyjmujcie właści­wą postawę, bo już trenujecie mięśnie, już robicie coś dobre­go dla swojego ciała”. Kiedy mamy możliwość, to się rozluź­niamy. Ta kontrola własnego ciała to bardzo przyjemne uczu­cie. Świadomość, że to my nim rządzimy, a nie ono nami.

Często myślicie o tym, że może wam się przydarzyć kontuzja?

B.K.: Nie, takich myśli nie ma. Na pewno, jak się chodzi po Starym Rynku w Poznaniu po kocich łbach w szpilkach, to trzeba się troszeczkę zastanowić (śmiech). Ale silne stawy skokowe nam w tym pomagają. Podczas zajęć praktycznie nie zdarzają się kontuzje.

To wy chadzacie na obcasach?

N.W.: Moje koleżanki zawsze się dziwiły, że ja tyle czasu potrafię w szpilkach wytrzymać!

B.K.: A to jest właśnie siła stawu skokowego — dokładnie to samo potrzebne jest na puentach, silny staw skokowy nie powoduje zwichnięć i nadmiernych wychyleń, które mogą skończyć się jakąś kontuzją.

Chyba chcecie mi też powiedzieć, że rywalizacja w waszym zawo­dzie już nie jest taka jak niegdyś. Nie wierzę!

N.W.: Hierarchia baletowa zawsze wzmaga rywalizację. U nas w szkole byłyśmy bardzo zżyte, łączyła nas przyjaźń, wspierałyśmy się nawzajem i cieszyłyśmy się z sukcesów in­nej. To była zdrowa rywalizacja. Po skończeniu szkoły nie zdecydowałam się na karierę tancerki w teatrze, wybrałam tę ścieżkę pedagogiczną. Zainspirowała mnie pani dyrektor. Poszłam więc na studia choreograficzne w Warszawie, jed­nocześnie zaczęłam pracować w szkole jako pedagog. Po­czułam, że to jest ta moja droga. Uczę teraz dzieci tańca kla­sycznego oraz jazzowego i jeszcze studiuję pedagogikę ba­letową na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie.

Jakby miała pani dać parę takich rad dla początkującej, wchodzącej w życie zawodowe tancerki…

B.K.: Nic nie jest nam dane na zawsze. Ciało cały czas mu­si być stymulowane, musimy się rozwijać, nie tylko jeśli cho­dzi o naszą fizyczność, ale przede wszystkim wewnętrznie. Rozwijajmy się przez interesowanie się sztuką na co dzień. Muzyka, która towarzyszy nam w pracy, bardzo nas uwraż­liwia i może inspirować. I dbajmy o siebie i o swój zdrowy tryb życia, bo to nam zapewni sprawność i zdrowie na wiele

*

Beata Książkiewicz — pedagog, choreograf, profesor Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie, twórczyni i dyrektor Szkoły Tańca i Baletu „Fouette” i Niepublicznej Szkoły Sztuki Tańca „Fouette” w Poznaniu. W1977 r. skończyła Państwową Szkołę Baletową i rozpoczęła studia w Instytucie Sztuki Teatralnej w Moskwie na Wydziale Pedagogiki i Choreografii Baletu. Prowadziła zajęcia z dziećmi, młodzieżą oraz szkolenia pedagogiczne w wielu krajach

Natalia Wawrzyniak — w 1997 roku rozpoczęła edukację baletową w Szkole Tańca i Baletu „Fouette" pod kierownictwem dr Beaty Książkiewicz. Po ukończeniu poszła na studia choreograficzne w Warszawie i jednocześnie zaczęła pracować w szkole jako pedagog

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji